Uwaga! W fanfiction występują przekleństwa, tak zwane "sex, drugs and alkohol", niewielkie dawki merysuizmu, a Kanon wyjechał w podróż poślubną z Przeciwniczką Slangu w Literaturze. ENJOY!
Wiatr świszczał w nieszczelnym oknie, a krople deszczu głośno uderzały o szybę. Artemisya siedziała na parapecie, wpatrując się w bezksiężycową noc i obrazy, które wychwytywała w dymie wypuszczanym z ust. Paląc papierosa zastanawiała się nad słowami ojca. Próbowała zrozumieć, dlaczego chciał, aby przeniosła się z Durmstrangu do Hogwartu. Przecież teraz, podczas wojny, wszędzie było niebezpiecznie, a ona zdecydowanie wolała mieszkać w Rosji niż w Wielkiej Brytanii. Ojciec jednak nie chciał słuchać jej argumentów. Był zdecydowany i uparty. Po długiej kłótni, oznajmił jej tylko, że przeprowadzają się w następnym tygodniu. Teraz siedziała w swoim pokoju, w zamku należącym od pokoleń do rodziny jej matki. Od dwóch tygodni starała się przyzwyczaić do zmiennej, szkockiej pogody. Poznała już tutejsze powiedzenie : "jeśli nie podoba Ci się pogoda, poczekaj minutę". Wsłuchiwała się w grzmoty, czekając aż burza minie. Planowała wybrać się na cmentarz, na którym od szesnastu lat spoczywała jej matka. Wiedziała, że nocne wędrówki nie są najlepszym pomysłem, ale całe dni spędzała z ojcem, który nie był chętny jej wyprawom na cmentarz. On sam wciąż nie pogodził się ze śmiercią swojej żony i nie mógł zrozumieć, dlaczego jego córka chciała spędzać czas w miejscu, w którym nawet na moment nie można było zapomnieć o śmiertelności ludzkiej i smutku przemijania. Odkąd zamieszkała z ojcem w jego ojczystym kraju - Rosji - tuż po urodzeniu, odwiedziła matkę tylko dwa razy.
Pogoda powoli się uspokajała. Nie było już słychać grzmotów, a błyskawice najwidoczniej znudziło już rozświetlanie nocnego nieba. Jedynie krople deszczu wciąż bębniły rytmicznie o szybę. Artemisya otworzyła okno i wychylając się lekko, zgasiła niedopałek o ścianę zamku. Szybko zeskoczyła z parapetu do pokoju i zamknęła okno, przez które już zdążyło wpaść kilka kropli do pomieszczenia. Dziewczyna skierowała swe kroki do łazienki, gdzie osuszyła się ręcznikiem. Poprawiła czarne kreski, które miała namalowane na powiekach i użyła błyszczyku. Wyszła z łazienki i ubrała się w bluzę z kapturem. Zaczęła spacerować po pokoju, czekając aż deszcz ustanie. W końcu znudziło jej się chodzenie bez celu i podeszła do ściany, którą w całości pokrywały półki z książkami. Wyciągnęła jedno, grube tomiszcze i rzuciła się z nim na łóżko.
Po niecałych dwóch godzinach czytania zdała sobie sprawę z tego, że już nie słyszy deszczu. Spojrzała na okno, za którym widać było jedynie ciemne niebo. Odłożyła książkę na etażerkę i rzuciła okiem na zegar. Za kilka minut miała wybić godzina trzecia w nocy. Wstała z łóżka, założyła buty i cicho wymknęła się z pokoju. Starała się iść jak najciszej, przemierzając kolejne korytarze zamku. Kiedy miała już wejść do salonu, zatrzymała się nagle. Jej ojciec siedział w fotelu koło kominka, trzymając w ręce szklankę z whiskey. Dopiero po chwili Dragovich zauważyła, że mężczyzna miał zamknięte oczy i oddychał miarowo. Śpi - pomyślała. Odetchnęła z ulgą i przemknęła cicho przez salon. Chwilę później znajdowała się już przed wrotami zamku, czując na wystawionej w kierunku nieba twarzy mżawkę. Stała tak przez chwilę, wdychając zapach powietrza po burzy. W końcu Artemisya założyła kaptur na głowę i ruszyła w stronę cmentarza okrężną drogą, omijając las. Chodziła tamtędy nieraz, ale błądzenie w ciemnym lesie, nocą i podczas panującej wojny, byłoby co najmniej głupotą. Szła dosyć szybkim krokiem, chcąc dotrzeć na miejsce jak najszybciej. Jej bujna wyobraźnia cały czas płatała jej figle, podsuwając obrazy z wszystkich przeczytanych książek. Artemisya co chwilę miała wrażenie, że widzi sylwetki różnych osób między drzewami, od których starała się iść jak najdalej. Im była bliżej cmentarza, tym bardziej przyspieszała kroku. Kiedy zobaczyła zarys muru i nagrobków na górce, niemal pobiegła w ich stronę.
Pchnęła bramę cmentarzyska. Idąc rozglądała się dookoła i próbowała sobie przypomnieć miejsce, w którym leżała jej matka. Pamiętała jedynie, że znajdowało się ono gdzieś po jej lewej stronie. Po kilku minutach udało jej się znaleźć grób matki. Uklękła przy nagrobku, który śnił się jej wiele razy w dzieciństwie.
- Davina Dragovich z domu Grant - przeczytała szeptem Artemisya i dotknęła delikatnie opuszkami nagrobka. Wyciągnęła z kieszeni zapałki, przeklinając w myślach namiar nakładany na nieletnich czarodziejów i odpaliła nimi knot w zniczu, który leżał przy pomniku jej matki. Posiedziała przy nim chwilę, rozmyślając nad tym, jaka była Davina Dragovich. Jedyną wiedzę, jaką miała na jej temat posiadała od babci, która zmarła kilka lat temu i ogólne informacje z ksiąg o czystokrwistych rodach czarodziejskich. Ze zdjęć widziała, że jej matka była piękna, ale bardzo różniła się od niej. Dziewczyna przywołała w pamięci obraz rudowłosej kobiety o jasnoniebieskich oczach i pięknym uśmiechu, jaką była jej matka i sięgnęła dłonią do swoich roztrzepanych, czarnych włosów. Kiedyś podczas kłótni jej ojciec zrezygnowany stwierdził, że jeśli cokolwiek przygnębia Artemisyę bardziej niż jej własny cynizm, to fakt, że często nie jest aż tak cyniczna jak prawdziwy świat*. Wtedy też powiedział, że jej matka była zupełnie inna. Zapamiętała to wydarzenie, ponieważ jej ojciec rzadko wspominał o swojej zmarłej żonie.
Usłyszała czyjeś kroki. Rozejrzała się dookoła, wyciągając różdżkę zza pasa. Nie widziała nikogo, mimo że wytężała wzrok najbardziej jak mogła. Zaczęła iść w kierunku bramy cmentarnej. Wydawało jej się, że jej serce bije tak głośno, iż można by je usłyszeć z odległości kilku metrów. Starała się opanować płytki, nierówny oddech, ale miała wrażenie, że powietrze nagle zgęstaniało i nie chciało przedostawać się do jej płuc. Co chwilę odwracała się za siebie, wiedząc, że ktoś jest coraz bliżej. Udało jej się dotrzeć do bramy, ale właśnie wtedy poczuła czyjąś dłoń na swoim ramieniu. Podskoczyła przestraszona i zdała sobie sprawę z tego, że wciąż nie widzi intruza. Zaklęcie kameleona - przeszło jej przez myśl.
- Kim jesteś? - spytała, wbijając wzrok w miejsce, gdzie powinien stać czarodziej, który był odpowiedzialny za przyspieszone bicie jej serca. - Pokaż się! - krzyknęła. Usłyszała szyderczy śmiech, na dźwięk którego się wzdrygnęła.
- Co, maleńka dziewczynka się boi? - spytał jakiś mężczyzna. Świetnie - pomyślała z ironią. - Tylko ja mam takie szczęście. Wybrać się pierwszy raz dokądkolwiek i od razu zostać napadniętą przez jakiegoś wariata.
- Kim jesteś i czego chcesz? - Kiedy tylko wypowiedziała te słowa, od razu przeklęła się w myślach za taką głupotę. Niby czego mógłby chcieć ktoś, zaczepiając ją w środku nocy?
- No, nie wiem, pomyślmy. Twojej śmierci?
- I niby co ona zmieni? Będzie ledwie o jedną osobę mniej na świecie i to niewiele znaczącą osobę.
- Twój ojciec nie chciał do nas dołączyć - powiedział mężczyzna. Śmierciożerca, no jasne - sarknęła w myślach. - A największą karą dla niego będzie zabicie ciebie.
- Tak w ogóle, to od kiedy śmierciożercy wdają się w dyskusje ze swoimi przyszłymi ofiarami? Masz z tego jakąś frajdę? Nie dość, że tchórz, który boi się mi pokazać, to jeszcze idiota - prowokowała go. Wiedziała, że jeśli ten zacznie miotać w nią zaklęciami niewybaczalnymi, to nie miała wielkiej szansy na ucieczkę, ale wolała przyspieszyć przebieg wydarzeń, niż stać na cmentarzu jak kołek i mówić do powietrza. Mężczyzna najwidoczniej złapał przynętę i zdjął z siebie zaklęcie kameleona. Teraz mogła go zobaczyć. Miał ciemne, dość długie włosy, ubrany był jak każdy śmierciożerca - w czarne szaty i maskę.
- Nie waż się mnie obrażać - wycedził przez zęby.
- Jak to jest być dziwką Voldemorta, która robi wszystko, co mu każe jego pan? - spytała. - Płaci ci chociaż za to?
- Crucio! - krzyknął rozwścieczony mężczyzna. Artemisya zdążyła się uchylić i zaklęcie w nią nie trafiło.
- Drętwota! - odkrzyknęła, celując w śmierciożercę różdżką. Zaczęła się walka. Napastnik miotał w Dragovich głównie zaklęciami niewybaczalnymi i tymi, które dziewczyna znała z ksiąg o czarnej magii. Ona odpowiadała mu w większości zaklęciami obronnymi, skupiając się na tym, by nie oberwać żadną klątwą. - Protego! Drętwota! - krzyczała raz za razem. Nagle poczuła ból w lewej ręce. Odruchowo spojrzała na nią i zobaczyła rozcięcie. Chwila nieuwagi kosztowała ją kolejną ranę, tym razem na brzuchu. Zgięła się wpół i przyłożyła lewą rękę do brzucha. Prawą wykonała ruch różdżką i miotnęła kolejnym zaklęciem w śmierciożercę. Chciała wiedzieć, czy i on doznał jakichś obrażeń, ale miała zamglony wzrok. Wiedziała, że samymi zaklęciami obronnymi nie uda jej się przepędzić lub, co jeszcze mniej prawdopodobne, pokonać przeciwnika. Zaczęła działać bardziej ofensywnie, ale ból brzucha i przedramienia nie pozwalał jej być tak dokładną jakby chciała. Niewiele z jej zaklęć trafiało do celu, choćby po to, by zostać odpartym.
- Avada Kedavra! - krzyknęła w przypływie miażdżącej bezsilności i z myślą, że za chwilę może zginąć. Jej zaklęcie chybiło, więc spróbowała jeszcze raz. Następne co poczuła, to upadek na zimną, twardą ziemię. Przymknęła oczy. Usłyszała krzyk śmierciożercy, który w swej ignorancji wypowiedział już zaklęcie Morsmorde, choć powinien to zrobić dopiero po jej śmierci. Wiedział, że ma ją już jak na tacy. Że dziewczyna zaraz zginie z jego ręki. Wypowiedział jakieś zaklęcie, ale w tym samym momencie Artemisya krzyknęła :
- Avada Kedavra!
Odruchowo zasłoniła się prawą ręką przed błyskiem światła i właśnie wtedy poczuła w niej tępy ból. Nie była pewna, czy trafiło ją zaklęcie śmierciożercy, czy był to może skutek zderzenia się dwóch klątw. Zrobiło się przeraźliwie cicho. Artemisya otworzyła oczy. Z trudem podniosła się do pozycji siedzącej. Miała wciąż zamglony wzrok, ale udało jej się dostrzec, że śmierciożerca leży bez ruchu odrzucony kilka metrów od niej. Z miejsca, w którym się znajdowała, nie mogła stwierdzić, czy jest martwy, czy tylko nieprzytomny. Uniosła drżącą, prawą rękę, w której ledwie utrzymywała różdżkę i wypowiedziała śmiertelną klątwę. Zobaczyła błysk zielonego światła i wiedziała, że mężczyzna już się nie podniesie. Wypuściła z dłoni różdżkę i położyła się. Starała się zapanować nad zamykającymi się powiekami, ale nie miała wystarczająco siły. W końcu się poddała i osunęła w nicość.
Wiatr świszczał w nieszczelnym oknie, a krople deszczu głośno uderzały o szybę. Artemisya siedziała na parapecie, wpatrując się w bezksiężycową noc i obrazy, które wychwytywała w dymie wypuszczanym z ust. Paląc papierosa zastanawiała się nad słowami ojca. Próbowała zrozumieć, dlaczego chciał, aby przeniosła się z Durmstrangu do Hogwartu. Przecież teraz, podczas wojny, wszędzie było niebezpiecznie, a ona zdecydowanie wolała mieszkać w Rosji niż w Wielkiej Brytanii. Ojciec jednak nie chciał słuchać jej argumentów. Był zdecydowany i uparty. Po długiej kłótni, oznajmił jej tylko, że przeprowadzają się w następnym tygodniu. Teraz siedziała w swoim pokoju, w zamku należącym od pokoleń do rodziny jej matki. Od dwóch tygodni starała się przyzwyczaić do zmiennej, szkockiej pogody. Poznała już tutejsze powiedzenie : "jeśli nie podoba Ci się pogoda, poczekaj minutę". Wsłuchiwała się w grzmoty, czekając aż burza minie. Planowała wybrać się na cmentarz, na którym od szesnastu lat spoczywała jej matka. Wiedziała, że nocne wędrówki nie są najlepszym pomysłem, ale całe dni spędzała z ojcem, który nie był chętny jej wyprawom na cmentarz. On sam wciąż nie pogodził się ze śmiercią swojej żony i nie mógł zrozumieć, dlaczego jego córka chciała spędzać czas w miejscu, w którym nawet na moment nie można było zapomnieć o śmiertelności ludzkiej i smutku przemijania. Odkąd zamieszkała z ojcem w jego ojczystym kraju - Rosji - tuż po urodzeniu, odwiedziła matkę tylko dwa razy.
Pogoda powoli się uspokajała. Nie było już słychać grzmotów, a błyskawice najwidoczniej znudziło już rozświetlanie nocnego nieba. Jedynie krople deszczu wciąż bębniły rytmicznie o szybę. Artemisya otworzyła okno i wychylając się lekko, zgasiła niedopałek o ścianę zamku. Szybko zeskoczyła z parapetu do pokoju i zamknęła okno, przez które już zdążyło wpaść kilka kropli do pomieszczenia. Dziewczyna skierowała swe kroki do łazienki, gdzie osuszyła się ręcznikiem. Poprawiła czarne kreski, które miała namalowane na powiekach i użyła błyszczyku. Wyszła z łazienki i ubrała się w bluzę z kapturem. Zaczęła spacerować po pokoju, czekając aż deszcz ustanie. W końcu znudziło jej się chodzenie bez celu i podeszła do ściany, którą w całości pokrywały półki z książkami. Wyciągnęła jedno, grube tomiszcze i rzuciła się z nim na łóżko.
Po niecałych dwóch godzinach czytania zdała sobie sprawę z tego, że już nie słyszy deszczu. Spojrzała na okno, za którym widać było jedynie ciemne niebo. Odłożyła książkę na etażerkę i rzuciła okiem na zegar. Za kilka minut miała wybić godzina trzecia w nocy. Wstała z łóżka, założyła buty i cicho wymknęła się z pokoju. Starała się iść jak najciszej, przemierzając kolejne korytarze zamku. Kiedy miała już wejść do salonu, zatrzymała się nagle. Jej ojciec siedział w fotelu koło kominka, trzymając w ręce szklankę z whiskey. Dopiero po chwili Dragovich zauważyła, że mężczyzna miał zamknięte oczy i oddychał miarowo. Śpi - pomyślała. Odetchnęła z ulgą i przemknęła cicho przez salon. Chwilę później znajdowała się już przed wrotami zamku, czując na wystawionej w kierunku nieba twarzy mżawkę. Stała tak przez chwilę, wdychając zapach powietrza po burzy. W końcu Artemisya założyła kaptur na głowę i ruszyła w stronę cmentarza okrężną drogą, omijając las. Chodziła tamtędy nieraz, ale błądzenie w ciemnym lesie, nocą i podczas panującej wojny, byłoby co najmniej głupotą. Szła dosyć szybkim krokiem, chcąc dotrzeć na miejsce jak najszybciej. Jej bujna wyobraźnia cały czas płatała jej figle, podsuwając obrazy z wszystkich przeczytanych książek. Artemisya co chwilę miała wrażenie, że widzi sylwetki różnych osób między drzewami, od których starała się iść jak najdalej. Im była bliżej cmentarza, tym bardziej przyspieszała kroku. Kiedy zobaczyła zarys muru i nagrobków na górce, niemal pobiegła w ich stronę.
Pchnęła bramę cmentarzyska. Idąc rozglądała się dookoła i próbowała sobie przypomnieć miejsce, w którym leżała jej matka. Pamiętała jedynie, że znajdowało się ono gdzieś po jej lewej stronie. Po kilku minutach udało jej się znaleźć grób matki. Uklękła przy nagrobku, który śnił się jej wiele razy w dzieciństwie.
- Davina Dragovich z domu Grant - przeczytała szeptem Artemisya i dotknęła delikatnie opuszkami nagrobka. Wyciągnęła z kieszeni zapałki, przeklinając w myślach namiar nakładany na nieletnich czarodziejów i odpaliła nimi knot w zniczu, który leżał przy pomniku jej matki. Posiedziała przy nim chwilę, rozmyślając nad tym, jaka była Davina Dragovich. Jedyną wiedzę, jaką miała na jej temat posiadała od babci, która zmarła kilka lat temu i ogólne informacje z ksiąg o czystokrwistych rodach czarodziejskich. Ze zdjęć widziała, że jej matka była piękna, ale bardzo różniła się od niej. Dziewczyna przywołała w pamięci obraz rudowłosej kobiety o jasnoniebieskich oczach i pięknym uśmiechu, jaką była jej matka i sięgnęła dłonią do swoich roztrzepanych, czarnych włosów. Kiedyś podczas kłótni jej ojciec zrezygnowany stwierdził, że jeśli cokolwiek przygnębia Artemisyę bardziej niż jej własny cynizm, to fakt, że często nie jest aż tak cyniczna jak prawdziwy świat*. Wtedy też powiedział, że jej matka była zupełnie inna. Zapamiętała to wydarzenie, ponieważ jej ojciec rzadko wspominał o swojej zmarłej żonie.
Usłyszała czyjeś kroki. Rozejrzała się dookoła, wyciągając różdżkę zza pasa. Nie widziała nikogo, mimo że wytężała wzrok najbardziej jak mogła. Zaczęła iść w kierunku bramy cmentarnej. Wydawało jej się, że jej serce bije tak głośno, iż można by je usłyszeć z odległości kilku metrów. Starała się opanować płytki, nierówny oddech, ale miała wrażenie, że powietrze nagle zgęstaniało i nie chciało przedostawać się do jej płuc. Co chwilę odwracała się za siebie, wiedząc, że ktoś jest coraz bliżej. Udało jej się dotrzeć do bramy, ale właśnie wtedy poczuła czyjąś dłoń na swoim ramieniu. Podskoczyła przestraszona i zdała sobie sprawę z tego, że wciąż nie widzi intruza. Zaklęcie kameleona - przeszło jej przez myśl.
- Kim jesteś? - spytała, wbijając wzrok w miejsce, gdzie powinien stać czarodziej, który był odpowiedzialny za przyspieszone bicie jej serca. - Pokaż się! - krzyknęła. Usłyszała szyderczy śmiech, na dźwięk którego się wzdrygnęła.
- Co, maleńka dziewczynka się boi? - spytał jakiś mężczyzna. Świetnie - pomyślała z ironią. - Tylko ja mam takie szczęście. Wybrać się pierwszy raz dokądkolwiek i od razu zostać napadniętą przez jakiegoś wariata.
- Kim jesteś i czego chcesz? - Kiedy tylko wypowiedziała te słowa, od razu przeklęła się w myślach za taką głupotę. Niby czego mógłby chcieć ktoś, zaczepiając ją w środku nocy?
- No, nie wiem, pomyślmy. Twojej śmierci?
- I niby co ona zmieni? Będzie ledwie o jedną osobę mniej na świecie i to niewiele znaczącą osobę.
- Twój ojciec nie chciał do nas dołączyć - powiedział mężczyzna. Śmierciożerca, no jasne - sarknęła w myślach. - A największą karą dla niego będzie zabicie ciebie.
- Tak w ogóle, to od kiedy śmierciożercy wdają się w dyskusje ze swoimi przyszłymi ofiarami? Masz z tego jakąś frajdę? Nie dość, że tchórz, który boi się mi pokazać, to jeszcze idiota - prowokowała go. Wiedziała, że jeśli ten zacznie miotać w nią zaklęciami niewybaczalnymi, to nie miała wielkiej szansy na ucieczkę, ale wolała przyspieszyć przebieg wydarzeń, niż stać na cmentarzu jak kołek i mówić do powietrza. Mężczyzna najwidoczniej złapał przynętę i zdjął z siebie zaklęcie kameleona. Teraz mogła go zobaczyć. Miał ciemne, dość długie włosy, ubrany był jak każdy śmierciożerca - w czarne szaty i maskę.
- Nie waż się mnie obrażać - wycedził przez zęby.
- Jak to jest być dziwką Voldemorta, która robi wszystko, co mu każe jego pan? - spytała. - Płaci ci chociaż za to?
- Crucio! - krzyknął rozwścieczony mężczyzna. Artemisya zdążyła się uchylić i zaklęcie w nią nie trafiło.
- Drętwota! - odkrzyknęła, celując w śmierciożercę różdżką. Zaczęła się walka. Napastnik miotał w Dragovich głównie zaklęciami niewybaczalnymi i tymi, które dziewczyna znała z ksiąg o czarnej magii. Ona odpowiadała mu w większości zaklęciami obronnymi, skupiając się na tym, by nie oberwać żadną klątwą. - Protego! Drętwota! - krzyczała raz za razem. Nagle poczuła ból w lewej ręce. Odruchowo spojrzała na nią i zobaczyła rozcięcie. Chwila nieuwagi kosztowała ją kolejną ranę, tym razem na brzuchu. Zgięła się wpół i przyłożyła lewą rękę do brzucha. Prawą wykonała ruch różdżką i miotnęła kolejnym zaklęciem w śmierciożercę. Chciała wiedzieć, czy i on doznał jakichś obrażeń, ale miała zamglony wzrok. Wiedziała, że samymi zaklęciami obronnymi nie uda jej się przepędzić lub, co jeszcze mniej prawdopodobne, pokonać przeciwnika. Zaczęła działać bardziej ofensywnie, ale ból brzucha i przedramienia nie pozwalał jej być tak dokładną jakby chciała. Niewiele z jej zaklęć trafiało do celu, choćby po to, by zostać odpartym.
- Avada Kedavra! - krzyknęła w przypływie miażdżącej bezsilności i z myślą, że za chwilę może zginąć. Jej zaklęcie chybiło, więc spróbowała jeszcze raz. Następne co poczuła, to upadek na zimną, twardą ziemię. Przymknęła oczy. Usłyszała krzyk śmierciożercy, który w swej ignorancji wypowiedział już zaklęcie Morsmorde, choć powinien to zrobić dopiero po jej śmierci. Wiedział, że ma ją już jak na tacy. Że dziewczyna zaraz zginie z jego ręki. Wypowiedział jakieś zaklęcie, ale w tym samym momencie Artemisya krzyknęła :
- Avada Kedavra!
Odruchowo zasłoniła się prawą ręką przed błyskiem światła i właśnie wtedy poczuła w niej tępy ból. Nie była pewna, czy trafiło ją zaklęcie śmierciożercy, czy był to może skutek zderzenia się dwóch klątw. Zrobiło się przeraźliwie cicho. Artemisya otworzyła oczy. Z trudem podniosła się do pozycji siedzącej. Miała wciąż zamglony wzrok, ale udało jej się dostrzec, że śmierciożerca leży bez ruchu odrzucony kilka metrów od niej. Z miejsca, w którym się znajdowała, nie mogła stwierdzić, czy jest martwy, czy tylko nieprzytomny. Uniosła drżącą, prawą rękę, w której ledwie utrzymywała różdżkę i wypowiedziała śmiertelną klątwę. Zobaczyła błysk zielonego światła i wiedziała, że mężczyzna już się nie podniesie. Wypuściła z dłoni różdżkę i położyła się. Starała się zapanować nad zamykającymi się powiekami, ale nie miała wystarczająco siły. W końcu się poddała i osunęła w nicość.
~*~
Poczuła, że leży na czymś wyjątkowo miękkim. Do jej nozdrzy dobiegał kwiatowy zapach, którego nie potrafiła rozpoznać. Powieki ciążyły jej tak, że mimo wielu prób, nie mogła ich unieść. Była pewna, że nie znajduje się już na twardej, zimnej ziemi, na którą opadła... no właśnie, kiedy? Nie wiedziała, czy minęło kilka minut od kiedy straciła przytomność, czy może kilka dni. A może wciąż się jeszcze nie obudziła, a to wszystko, to tylko majaki umierającej osoby? Nie czuła już bólu. Przez jej lewą rękę i brzuch przebiegało jedynie dziwne mrowienie. Wokół panowała przeszywająca cisza, w której możnaby usłyszeć nawet upadek szpilki. Co chwilę traciła i odzyskiwała przytomność. Próbowała domyślić się, gdzie się znajduje. Dopiero po kilku godzinach, które w jej mniemaniu trwały wieczność wypełnioną ciemnością i kwiatami, z trudem uchyliła powieki. Natychmiast zamknęła je z powrotem porażona światłem. Spróbowała po raz kolejny. Tym razem jej starania nie spełzły na niczym. Otworzyła oczy, osłaniając je ręką. Kiedy tylko zbliżyła ją do twarzy, poczuła specyficzny zapach przypominający jej wakacje u babci. Eliksiry lecznicze. Artemisya odsunęła od siebie zabandażowaną rękę i zaczęła wpatrywać się w białą płachtę, którą po chwili rozpoznała jako baldachim jej łóżka. A więc była u siebie w pokoju. Jak się tu znalazła? Kiedy? Te pytania obijały się o wnętrze jej czaszki, powodując nieznośny ból. Znów przymknęła oczy, ale udało jej się pozostać przytomną. W końcu doszła do siebie na tyle, że mogła otworzyć oczy i podnieść się do pozycji siedzącej. Zrobiła to zbyt szybko i zakręciło jej się w głowie. Wspaniale - pomyślała, starając się uspokoić wirujący wokół niej świat. Rozejrzała się dookoła. W pokoju wszystko było tak jak pozostawiła. Jedynie kwiaty w wazonie na etażerce obok łóżka się zmieniły. Jak co dzień. Sprawcą tego czynu musiał być jej ojciec, dzięki któremu każdego dnia budziła się, wdychając zapach świeżych kwiatów. Przeklęła w myślach nieufność Aleksieja do skrzatów domowych. Gdyby mieli jednego, jak większość starych rodzin czarodziejskich, mogłaby go teraz przywołać i poprosić o szklankę wody lub o zawołanie jej ojca. Dziewczyna z trudem zwlekła się z łóżka, stawiając niepewne kroki ku drzwiom. Przechodząc koło lustra, odruchowo rzuciła okiem na swoje odbicie i zorientowała się, że zmieniono jej ubrania. Miała teraz na sobie koszulkę nocną, w której zwykle spała. Wyszła na korytarz i zaczęła zaglądać do poszczególnych pomieszczeń w poszukiwaniu ojca. Znalazła go w bibliotece. Siedział na fotelu przy oknie, czytając jakąś książkę. Kiedy weszła, podnióśł wzrok znad studiowanego właśnie dzieła i uśmiechnął się do niej.
- Witaj, Missy. Jak się czujesz? - spytał. Dziewczyna zauważyła, że Aleksiej miał podkrążone oczy; wyglądał teraz bardzo podobnie do niej, kiedy wracała skądś zmęczona. Ta przypadłość dopadała bardzo łatwo członków jej rodziny. Odkąd pamiętała, wystarczył byle jaki powód do stresu, by po chwili obserwować siebie w lustrze z sińcami pod oczami. Od dziecka przeklinała geny, które nie pozwalały jej wyglądać jak wszystkie zarumienione rówieśniczki; ona niemal zawsze wydawała się być zmęczona życiem, z jakąś wyższością w oczach, wiedzą, którą nie chciała się podzielić. Często zrażała tym do siebie ludzi i prócz kilku długoletnich przyjaźni, niełatwo było jej nawiązywać nowe, miłe stosunki.
- Cześć, tato - odpowiedziała, siadając na biurku stojącym pod ścianą po jej prawej stronie. - Nic mnie już nie boli, więc jest chyba wszystko w porządku. Tylko... po co te bandaże? Nie wystarczyły zaklęcia?
- Rany były zbyt poważne, leczyłem je zaklęciami, ale nie zagoiły się do końca - wyjaśnił. - Bandaże namoczone są w Eliksirze Wiggenowym. Gdybym ci ich nie założył, zostałyby ci blizny.
- Dzięki. - Przez kilkanaście sekund w pomieszczeniu panowała cisza, przerywana jedynie rytmicznym stukaniem paznokci Artemisyi o blat biurka. - Więc... Jak mnie znalazłeś?
Mężczyzna westchnął, przecierając zmęczone oczy.
- Musiałem przysnąć w fotelu, obudziłem się w środku nocy i poszedłem do sypialni. Po drodze zajrzałem jeszcze do twojego pokoju, ale ciebie tam nie było. Rzuciłem Homenum Revelio, ale w zamku nie było oprócz mnie nikogo, więc poszedłem cię szukać. Jesteś zbyt mądrą dziewczyną, żeby urządzać sobie w środku nocy wycieczki krajoznawcze, od razu domyśliłem się, że musiałaś pójść na cmentarz. - Jej ojciec zamilkł i kontynuował dopiero po chwili. - Znalazłem cię nieprzytomną przy wyjściu. Nie byłaś sama.
- Tak... To znaczy... Kim był ten śmierciożerca?
Dziewczyna nie czuła wyrzutów sumienia. To on zaatakował ją pierwszy i mimo że próbowała pozbyć się go inaczej niż przez rzucenie Avady Kedavry, nie było to możliwe. Artemisya pamiętała, kiedy pierwszy raz trafiła kogoś tą klątwą. Wtedy czuła się okropnie. Zastanawiała się, co musi sobie myśleć o niej rodzina zabitego. Kiedy zaatakowano ją po raz kolejny, i kolejny - wszystko wyglądało już zupełnie inaczej. Oczywiście nie rzucała się na każdego ze śmiertelnym zaklęciem, udało jej się wysłać kilku śmierciożerców do Azkabanu. Nie uważała tego jednak za dobry pomysł. Wiedziała, że skoro Lord Voldemort już raz pomógł w ucieczce swoim poplecznikom, to niby dlaczego nie miałby tego powtórzyć? Od ojca wiedziała, że kiedyś Azkaban był miejscem, z którego nie dało się uciec, teraz dementorzy zaczęli przyłączać się do Voldemorta. Dlatego uważała, że nie warto odsyłać przestępców właśnie tam. Była jednak wystarczająco inteligentna, żeby wiedzieć, iż ten argument nie przejdzie w Ministerstwie Magii. Stawiała się już na przesłuchaniach wielokrotnie. Za każdym razem puszczano ją wolno, uznając, że działała w koniecznej samoobronie; często działo się to za sprawą jej ojca, który był szanowanym pracownikiem ministerstwa, aurorem. Jednakowoż zdarzyło się kilka razy, iż posądzono ją o coś, czego nie zrobiła. Miała nadzieję, że przeprowadzając się do Szkocji nie przyniesie ze sobą opnii. Była jednak w błędzie. Zła sława wyprzedziła ją zanim w ogóle o niej pomyślała. Właściwie mogła się tego domyślić. Wiedziała przecież, że aurorzy są sprawdzani, a wraz z nimi ich rodziny. Jej ojca też sprawdzili tuż po jego przeniesieniu do angielskiego, głównego oddziału ministerstwa. Wojna panująca w Europie wymuszała na wszystkich szczególną ostrożność.
- Avery - odparł. - Dastan Avery.
- Tato, a co z, no wiesz, ministerstwem? - spytała, przygryzając dolną wargę.
- Wysłałem do nich sowę. Wyjaśniłem sprawę i kazałem przysłać kogoś po Avery'ego.
Artemisya jęknęła.
- Świetnie - powiedziała z ironią. - Ja mam zawsze szczęście. Ledwo tu przyjechaliśmy, a już zaczną gadać. No, bo niby, kto normalny może ot tak sobie rzucać Kedavrą?
- Nie martw się. Teraz w ministerstwie tyle się dzieje, że nawet nie zwrócą na to większej uwagi. Tylko standardowe procedury - papierkowa robota.
- I niby mamy się czuć bezpiecznie w tym kraju? - prychnęła.
- Nadużywasz słowa niby - powiedział Aleksiej, wracając do lektury. Dziewczyna postanowiła sprawdzić w jakim stopniu zaleczyły się jej rany. Podniosła lekko koszulkę i odwinęła bandaże. Rana na brzuchu była niemal całkiem zagojona. Widać było tylko cienką bliznę, ale Artemisya wiedziała, że ta zniknie już niedługo. Zawiązała bandaż z powrotem i sprawdziła lewą rękę. Na niej sytuacja prezentowała się tak samo. Podejrzewała, że i na prawej rana jest już prawie zaleczona. Odwinęła bandaż i zaniemówiła.
Na jej prawym przedramieniu zamiast blizny, której się spodziewała, znajdował się Mroczny Znak. Identyczny jaki mieli śmierciożercy na swoich lewych przedramionach. Wpatrywała się w rękę z niedowierzaniem. Jakim sposobem mogło się to stać? Przecież tamtej nocy czuła, że Avery trafił ją i w to przedramię. Sądziła, że była to zwykła rana cięta.
- Tato... - powiedziała słabym głosem, nie odrywając wzroku od znaku. - Co...? Jak... jak to się mogło stać?
Aleksiej wstał z fotela i podszedł do córki.
- Skarbie, widzisz... Podejrzewam, że kiedy walczyłaś z Averym, wasze zaklęcia zderzyły się i...
- Zderzyły, ale co z tego? - przerwała mu. - Niby jakim cudem mogło się to stać? - Zignorowała westchnienie ojca, które wyrwało mu się, kiedy znów użyła słowa niby. - Przecież jeszcze nigdy... Jak? - spytała po raz kolejny.
- Jeśli dasz mi dokończyć, to się dowiesz - posłał jej wymowne spojrzenie. No, tak - pomyślała. - Zamiast mi pomóc, on będzie mnie pouczać. Mimo to zamilkła. - Wasze zaklęcia zderzyły się i był to... hm.... skutek uboczny.
- Skutek uboczny?! - krzyknęła. - Nazywasz to skutkiem ubocznym? Przecież to jest... nie wiem nawet jak to nazwać!
- Mroczny Znak. To jest Mroczny Znak.
- Och, wiem, co to jest - warknęła. - Dobrze wiesz, że nie o to mi chodziło. Tyle razy przecież zdarzało się ludziom, że ich zaklęcia się zderzały, ale jakoś nikt nie otrzymał przez to Mrocznego Znaku jakiegoś cholernego despoty.
- Tylko, że oba z waszych zaklęć musiały być najwidoczniej śmiertelną klątwą.
- I co z tego?! - krzyknęła. Nie chciała dopuścić do siebie myśli, że może jej tak zostać. Przecież nie była śmierciożercą. Dlaczego więc na jej przedramieniu znajdował się Mroczny Znak? Co prawda, nie na tym samym, na którym nosili go poplecznicy Lorda Voldemorta, ale to nie zmieniało faktu, że na jej prawej ręce widniał znany wszystkim dobrze symbol.
- Uspokój się. To, że masz jakiś... tatuaż - Aleksiej starał się odpowiednio dobierać słowa, aby nie rozzłościć córki jeszcze bardziej. Zazwyczaj nie tolerował takich jej wybuchów, ale wiedział, że Artemisya miała prawo być w takim stanie. - ... nie zmienia faktu, że nie jesteś śmierciożercą. Musisz się do niego przyzwyczaić i już.
- Jak ja mam to usunąć? - spytała zrezygnowana.
- Obawiam się, że jest to niemożliwe.
W bibliotece po raz kolejny zapadła cisza. Aleksiej patrzył na córkę ze współczuciem. Wiedział, że to po części jego wina, że dziewczyna była narażona na ciągłe niebezpieczeństwo ze strony popleczników Voldemorta. To on nie zgodził się do nich dołączyć, przez co ściągnął na swoją rodzinę kłopoty. Dziwnym było już, że Czarny Pan nie postanowił jeszcze załatwić swoich spraw samemu. Zazwyczaj robił to, kiedy jego słudzy nie wywiązywali się dobrze ze swoich obowiązków. Artemisya wciąż zastanawiała się nad skutkiem ubocznym, jak to określił jej ojciec, zderzenia jej klątwy z zaklęciem Avery'ego. Nie docierało do niej to, że miała spędzić resztę życia z Mrocznym Znakiem na przedramieniu.
- Czy Avery... Czy jemu też wypalił się ten znak? To znaczy, ja wiem, że on miał już jeden; chcę tylko wiedzieć, czy to zadziałało w dwie strony.
- Jego zaklęcie trafiło w brzuch. Był już martwy zanim znów użyłaś śmiertelnej klątwy.
- Co ja mam teraz zrobić?
- Nic. Przyzwyczaić się. Nic więcej nie możesz zrobić. Ale posłuchaj mnie, Missy. To, że masz jakiś znak nie oznacza, że musisz od razu zostać śmierciożercą. I mam nadzieję, że o tym wiesz.
- Och, oczywiście, że nie zamierzam dołączyć do Voldemorta, nawet, gdyby tego chciał, choć i w to szczerze wątpię. Bo na co byłałaby mu potrzebna szesnastolatka? Co najwyżej po to, by zwabć ciebie.
- Jesteś bystrą dziewczyną i bardzo zdolną czarownicą. Jestem pewien, że Lord Voldemort znalazłby dla ciebie jakieś zadania.
- Nigdy - odparła, zakładając ramiona na piersiach. - Chyba już pójdę.
- Poczekaj. - Aleksiej machnął różdżką, przywołując kilka fiolek z kolorowymi płynami. - Wypij to.
- Co to?
- Kilka eliksirów, które sprawią, że poczujesz się lepiej.
- Ognista Whiskey byłaby eliksirem, który sprawiłby, że poczułabym się lepiej - powiedziała Artemisya i przechyliła pierwszą fiolkę, aby płyn wpłynął do jej ust. To samo zrobiła z kolejnymi. Jej ojciec zignorował uwagę o alkoholu.
- Odpocznij. Najlepiej idź spać. Wtedy rany szybciej się leczą. Myślę, że do jutra powinny już zniknąć.
- Dzięki.
Dziewczyna wyszła z biblioteki, zgarniając po drodze na chybił-trafił jedną z książek, które leżały na szafce. Nie skierowała się do swojej sypialni, tylko do ogrodu. Usiadła na gałęzi ulubionego drzewa i otworzyła książkę na pierwszej stronie. Transmutacja dla zaawansowanych - przeczytała w myślach i skrzywiła się. Nie przepadała za tym przedmiotem; z sum-ów miała Powyżej Oczekiwań, ale zarówno w jej mniemaniu jak i w ocenie profesora uczącego tego przedmiotu w Durmstrangu, było to naprawdę powyżej oczekiwań. Zazwyczaj dostawała oceny Zadowalające z transmutacji. Mimo to uznała, że i tak nie ma wiele do roboty, a ojciec nie puści ją na Ulicę Pokątną, a tym bardziej na Ulicę Śmiertelnego Nokturnu. Oparła się wygodnie o pień drzewa i zaczęła czytać. Cały czas jednak jej wzrok i myśli wędrowały do Mrocznego Znaku na jej przedramieniu.
- Przyzwyczaj się - naśladowała Aleksieja. - Jasne - prychnęła. - Już się robi.
Wiedziała, że ojciec nie mógł wiele zrobić, żeby jej pomóc. Nie mógł radzić jej też nic lepszego. Po prostu była zbyt zdenerwowana i chciała jakoś wyładować emocje. Przedrzeźnianie go nie ulżyło jej, ale nie chciała robić nic głupiego. Naucz się z tym żyć - pomyślała i westchnęła głęboko. Postanowiła wybrać się do zamkowej biblioteki, kiedy tylko Aleksiej stamtąd wyjdzie i poszukać jakichś informacji na temat jej przypadku. Miała nadzieję, że nie jest ewenementem. Z drugiej strony jej nadzieja była płocha. Sądziła, że gdyby coś takiego miało miejsce wcześniej, jej ojciec pewnie by o tym wiedział. Nie chciała jednak tak po prostu odpuścić.
Coś przecież na pewno da się zrobić z tym przeklętym Mrocznym Znakiem...
* zdanie występujące w dziele innego autora (Terry Pratchett "Guards! Guards!"). Org. If there was anything that depressed [Vimes] more than his own cynicism, it was that quite often it still wasn't as cynical as real life.- Witaj, Missy. Jak się czujesz? - spytał. Dziewczyna zauważyła, że Aleksiej miał podkrążone oczy; wyglądał teraz bardzo podobnie do niej, kiedy wracała skądś zmęczona. Ta przypadłość dopadała bardzo łatwo członków jej rodziny. Odkąd pamiętała, wystarczył byle jaki powód do stresu, by po chwili obserwować siebie w lustrze z sińcami pod oczami. Od dziecka przeklinała geny, które nie pozwalały jej wyglądać jak wszystkie zarumienione rówieśniczki; ona niemal zawsze wydawała się być zmęczona życiem, z jakąś wyższością w oczach, wiedzą, którą nie chciała się podzielić. Często zrażała tym do siebie ludzi i prócz kilku długoletnich przyjaźni, niełatwo było jej nawiązywać nowe, miłe stosunki.
- Cześć, tato - odpowiedziała, siadając na biurku stojącym pod ścianą po jej prawej stronie. - Nic mnie już nie boli, więc jest chyba wszystko w porządku. Tylko... po co te bandaże? Nie wystarczyły zaklęcia?
- Rany były zbyt poważne, leczyłem je zaklęciami, ale nie zagoiły się do końca - wyjaśnił. - Bandaże namoczone są w Eliksirze Wiggenowym. Gdybym ci ich nie założył, zostałyby ci blizny.
- Dzięki. - Przez kilkanaście sekund w pomieszczeniu panowała cisza, przerywana jedynie rytmicznym stukaniem paznokci Artemisyi o blat biurka. - Więc... Jak mnie znalazłeś?
Mężczyzna westchnął, przecierając zmęczone oczy.
- Musiałem przysnąć w fotelu, obudziłem się w środku nocy i poszedłem do sypialni. Po drodze zajrzałem jeszcze do twojego pokoju, ale ciebie tam nie było. Rzuciłem Homenum Revelio, ale w zamku nie było oprócz mnie nikogo, więc poszedłem cię szukać. Jesteś zbyt mądrą dziewczyną, żeby urządzać sobie w środku nocy wycieczki krajoznawcze, od razu domyśliłem się, że musiałaś pójść na cmentarz. - Jej ojciec zamilkł i kontynuował dopiero po chwili. - Znalazłem cię nieprzytomną przy wyjściu. Nie byłaś sama.
- Tak... To znaczy... Kim był ten śmierciożerca?
Dziewczyna nie czuła wyrzutów sumienia. To on zaatakował ją pierwszy i mimo że próbowała pozbyć się go inaczej niż przez rzucenie Avady Kedavry, nie było to możliwe. Artemisya pamiętała, kiedy pierwszy raz trafiła kogoś tą klątwą. Wtedy czuła się okropnie. Zastanawiała się, co musi sobie myśleć o niej rodzina zabitego. Kiedy zaatakowano ją po raz kolejny, i kolejny - wszystko wyglądało już zupełnie inaczej. Oczywiście nie rzucała się na każdego ze śmiertelnym zaklęciem, udało jej się wysłać kilku śmierciożerców do Azkabanu. Nie uważała tego jednak za dobry pomysł. Wiedziała, że skoro Lord Voldemort już raz pomógł w ucieczce swoim poplecznikom, to niby dlaczego nie miałby tego powtórzyć? Od ojca wiedziała, że kiedyś Azkaban był miejscem, z którego nie dało się uciec, teraz dementorzy zaczęli przyłączać się do Voldemorta. Dlatego uważała, że nie warto odsyłać przestępców właśnie tam. Była jednak wystarczająco inteligentna, żeby wiedzieć, iż ten argument nie przejdzie w Ministerstwie Magii. Stawiała się już na przesłuchaniach wielokrotnie. Za każdym razem puszczano ją wolno, uznając, że działała w koniecznej samoobronie; często działo się to za sprawą jej ojca, który był szanowanym pracownikiem ministerstwa, aurorem. Jednakowoż zdarzyło się kilka razy, iż posądzono ją o coś, czego nie zrobiła. Miała nadzieję, że przeprowadzając się do Szkocji nie przyniesie ze sobą opnii. Była jednak w błędzie. Zła sława wyprzedziła ją zanim w ogóle o niej pomyślała. Właściwie mogła się tego domyślić. Wiedziała przecież, że aurorzy są sprawdzani, a wraz z nimi ich rodziny. Jej ojca też sprawdzili tuż po jego przeniesieniu do angielskiego, głównego oddziału ministerstwa. Wojna panująca w Europie wymuszała na wszystkich szczególną ostrożność.
- Avery - odparł. - Dastan Avery.
- Tato, a co z, no wiesz, ministerstwem? - spytała, przygryzając dolną wargę.
- Wysłałem do nich sowę. Wyjaśniłem sprawę i kazałem przysłać kogoś po Avery'ego.
Artemisya jęknęła.
- Świetnie - powiedziała z ironią. - Ja mam zawsze szczęście. Ledwo tu przyjechaliśmy, a już zaczną gadać. No, bo niby, kto normalny może ot tak sobie rzucać Kedavrą?
- Nie martw się. Teraz w ministerstwie tyle się dzieje, że nawet nie zwrócą na to większej uwagi. Tylko standardowe procedury - papierkowa robota.
- I niby mamy się czuć bezpiecznie w tym kraju? - prychnęła.
- Nadużywasz słowa niby - powiedział Aleksiej, wracając do lektury. Dziewczyna postanowiła sprawdzić w jakim stopniu zaleczyły się jej rany. Podniosła lekko koszulkę i odwinęła bandaże. Rana na brzuchu była niemal całkiem zagojona. Widać było tylko cienką bliznę, ale Artemisya wiedziała, że ta zniknie już niedługo. Zawiązała bandaż z powrotem i sprawdziła lewą rękę. Na niej sytuacja prezentowała się tak samo. Podejrzewała, że i na prawej rana jest już prawie zaleczona. Odwinęła bandaż i zaniemówiła.
Na jej prawym przedramieniu zamiast blizny, której się spodziewała, znajdował się Mroczny Znak. Identyczny jaki mieli śmierciożercy na swoich lewych przedramionach. Wpatrywała się w rękę z niedowierzaniem. Jakim sposobem mogło się to stać? Przecież tamtej nocy czuła, że Avery trafił ją i w to przedramię. Sądziła, że była to zwykła rana cięta.
- Tato... - powiedziała słabym głosem, nie odrywając wzroku od znaku. - Co...? Jak... jak to się mogło stać?
Aleksiej wstał z fotela i podszedł do córki.
- Skarbie, widzisz... Podejrzewam, że kiedy walczyłaś z Averym, wasze zaklęcia zderzyły się i...
- Zderzyły, ale co z tego? - przerwała mu. - Niby jakim cudem mogło się to stać? - Zignorowała westchnienie ojca, które wyrwało mu się, kiedy znów użyła słowa niby. - Przecież jeszcze nigdy... Jak? - spytała po raz kolejny.
- Jeśli dasz mi dokończyć, to się dowiesz - posłał jej wymowne spojrzenie. No, tak - pomyślała. - Zamiast mi pomóc, on będzie mnie pouczać. Mimo to zamilkła. - Wasze zaklęcia zderzyły się i był to... hm.... skutek uboczny.
- Skutek uboczny?! - krzyknęła. - Nazywasz to skutkiem ubocznym? Przecież to jest... nie wiem nawet jak to nazwać!
- Mroczny Znak. To jest Mroczny Znak.
- Och, wiem, co to jest - warknęła. - Dobrze wiesz, że nie o to mi chodziło. Tyle razy przecież zdarzało się ludziom, że ich zaklęcia się zderzały, ale jakoś nikt nie otrzymał przez to Mrocznego Znaku jakiegoś cholernego despoty.
- Tylko, że oba z waszych zaklęć musiały być najwidoczniej śmiertelną klątwą.
- I co z tego?! - krzyknęła. Nie chciała dopuścić do siebie myśli, że może jej tak zostać. Przecież nie była śmierciożercą. Dlaczego więc na jej przedramieniu znajdował się Mroczny Znak? Co prawda, nie na tym samym, na którym nosili go poplecznicy Lorda Voldemorta, ale to nie zmieniało faktu, że na jej prawej ręce widniał znany wszystkim dobrze symbol.
- Uspokój się. To, że masz jakiś... tatuaż - Aleksiej starał się odpowiednio dobierać słowa, aby nie rozzłościć córki jeszcze bardziej. Zazwyczaj nie tolerował takich jej wybuchów, ale wiedział, że Artemisya miała prawo być w takim stanie. - ... nie zmienia faktu, że nie jesteś śmierciożercą. Musisz się do niego przyzwyczaić i już.
- Jak ja mam to usunąć? - spytała zrezygnowana.
- Obawiam się, że jest to niemożliwe.
W bibliotece po raz kolejny zapadła cisza. Aleksiej patrzył na córkę ze współczuciem. Wiedział, że to po części jego wina, że dziewczyna była narażona na ciągłe niebezpieczeństwo ze strony popleczników Voldemorta. To on nie zgodził się do nich dołączyć, przez co ściągnął na swoją rodzinę kłopoty. Dziwnym było już, że Czarny Pan nie postanowił jeszcze załatwić swoich spraw samemu. Zazwyczaj robił to, kiedy jego słudzy nie wywiązywali się dobrze ze swoich obowiązków. Artemisya wciąż zastanawiała się nad skutkiem ubocznym, jak to określił jej ojciec, zderzenia jej klątwy z zaklęciem Avery'ego. Nie docierało do niej to, że miała spędzić resztę życia z Mrocznym Znakiem na przedramieniu.
- Czy Avery... Czy jemu też wypalił się ten znak? To znaczy, ja wiem, że on miał już jeden; chcę tylko wiedzieć, czy to zadziałało w dwie strony.
- Jego zaklęcie trafiło w brzuch. Był już martwy zanim znów użyłaś śmiertelnej klątwy.
- Co ja mam teraz zrobić?
- Nic. Przyzwyczaić się. Nic więcej nie możesz zrobić. Ale posłuchaj mnie, Missy. To, że masz jakiś znak nie oznacza, że musisz od razu zostać śmierciożercą. I mam nadzieję, że o tym wiesz.
- Och, oczywiście, że nie zamierzam dołączyć do Voldemorta, nawet, gdyby tego chciał, choć i w to szczerze wątpię. Bo na co byłałaby mu potrzebna szesnastolatka? Co najwyżej po to, by zwabć ciebie.
- Jesteś bystrą dziewczyną i bardzo zdolną czarownicą. Jestem pewien, że Lord Voldemort znalazłby dla ciebie jakieś zadania.
- Nigdy - odparła, zakładając ramiona na piersiach. - Chyba już pójdę.
- Poczekaj. - Aleksiej machnął różdżką, przywołując kilka fiolek z kolorowymi płynami. - Wypij to.
- Co to?
- Kilka eliksirów, które sprawią, że poczujesz się lepiej.
- Ognista Whiskey byłaby eliksirem, który sprawiłby, że poczułabym się lepiej - powiedziała Artemisya i przechyliła pierwszą fiolkę, aby płyn wpłynął do jej ust. To samo zrobiła z kolejnymi. Jej ojciec zignorował uwagę o alkoholu.
- Odpocznij. Najlepiej idź spać. Wtedy rany szybciej się leczą. Myślę, że do jutra powinny już zniknąć.
- Dzięki.
Dziewczyna wyszła z biblioteki, zgarniając po drodze na chybił-trafił jedną z książek, które leżały na szafce. Nie skierowała się do swojej sypialni, tylko do ogrodu. Usiadła na gałęzi ulubionego drzewa i otworzyła książkę na pierwszej stronie. Transmutacja dla zaawansowanych - przeczytała w myślach i skrzywiła się. Nie przepadała za tym przedmiotem; z sum-ów miała Powyżej Oczekiwań, ale zarówno w jej mniemaniu jak i w ocenie profesora uczącego tego przedmiotu w Durmstrangu, było to naprawdę powyżej oczekiwań. Zazwyczaj dostawała oceny Zadowalające z transmutacji. Mimo to uznała, że i tak nie ma wiele do roboty, a ojciec nie puści ją na Ulicę Pokątną, a tym bardziej na Ulicę Śmiertelnego Nokturnu. Oparła się wygodnie o pień drzewa i zaczęła czytać. Cały czas jednak jej wzrok i myśli wędrowały do Mrocznego Znaku na jej przedramieniu.
- Przyzwyczaj się - naśladowała Aleksieja. - Jasne - prychnęła. - Już się robi.
Wiedziała, że ojciec nie mógł wiele zrobić, żeby jej pomóc. Nie mógł radzić jej też nic lepszego. Po prostu była zbyt zdenerwowana i chciała jakoś wyładować emocje. Przedrzeźnianie go nie ulżyło jej, ale nie chciała robić nic głupiego. Naucz się z tym żyć - pomyślała i westchnęła głęboko. Postanowiła wybrać się do zamkowej biblioteki, kiedy tylko Aleksiej stamtąd wyjdzie i poszukać jakichś informacji na temat jej przypadku. Miała nadzieję, że nie jest ewenementem. Z drugiej strony jej nadzieja była płocha. Sądziła, że gdyby coś takiego miało miejsce wcześniej, jej ojciec pewnie by o tym wiedział. Nie chciała jednak tak po prostu odpuścić.
Coś przecież na pewno da się zrobić z tym przeklętym Mrocznym Znakiem...
Jak na harrypotterowy fanfic całkiem przyzwoicie napisane. Drobne uwagi:
OdpowiedzUsuń"zamknęła okno, przez które już zdążyło wpaść kilka kropli do pomieszczenia." coś z szykiem zdania nie tak.
"Wyciągnęła z kieszeni zapałki, przeklinając w myślach namiar nakładany"
Nie wiem na ile to element marysujkowatości, ale skoro na cmentarzu było tak ciemno, że nic nie widziała, to jak odczytała napis na nagrobku przed zapaleniem lampki?
No i jak z tym Morocznym Znakiem? Rozumiem że pal licho kanon ale przydałoby się żeby ojciec nieco precyzyjniej objaśnił co mogło się stać. Na przykład coś w rodzaju: "Przypuszczam, że gdy wasze śmiertelne klątwy zderzyły się a on zginął, na krótko doszło między wami do pewnego rodzaju... połączenia. Mroczny znak wypalany jest zaklęciem, które cały czas działa. Gdy śmierciożerca ginął, mogły cię trafić jakieś odpryski tego zaklęcia." - nie jest to może dokladne ale sugeruje jakiś ogólny mechanizm. Można by zrobić z tego ciekawy wątek, gdyby okazało się, że oprócz ułomków zaklęcia Znaku przeszło na nią coś jeszcze - jakieś urywki wspomnień bez kontekstu itp.