środa, 7 maja 2014

ROZDZIAŁ II

    Uwaga! Opisane w tekście wydarzenia NIE są zachętą do podobnego postępowania. Znajduje się tu między innymi palenie wyrobów tytoniowych, picie alkoholu przed ukończeniem odpowiedniego roku życia, a także standardowy bunt nastoletniej bohaterki przeciwko zakazom ojca. Enjoy!


        Mimo wielu godzin spędzonych w bibliotece, Artemisya nie znalazła nic, co mogłoby jej pomóc. Czytała o wielu skutkach ubocznych, ale jeszcze nie natrafiła na żaden przypadek, w którym jedno z dwóch rzucających to samo zaklęcie dostało w spadku Mroczny Znak. Na przemian : wściekała się, płakała, była bliska rezygnacji i znów wpadała w szał. Jej ojciec przychodził do niej kilka razy, przynosząc jej herbatę, a raz nawet kremowe piwo. Liczba papierosów, które Artemisya wypaliła z nerwów przekroczyła jej tygodniowy limit. W całej bibliotece unosił się dym i któregoś razu Aleksiej nie wytrzymał. Dziewczyna musiała wysłuchać jego krzyków. Dotychczas przymykał oko na nałóg córki, ale teraz skonfiskował cały tytoń jaki znalazł w zamku. To zdenerwowało ją jeszcze bardziej. I tak na przemian wściekali się to na siebie samych, to na siebie nawzajem. W końcu oboje postanowili odpuścić. Dziewczyna doszła do wniosku, że i tak nie uda jej się znaleźć żadnych informacji o skutkach skolidowanych zaklęć; mężczyzna uznał, że krzyczenie na córkę również nie ma sensu. Teraz oboje mieli nowy problem. Artemisya szukała po całym domu swoich papierosów, a Aleksiej próbował ją powstrzymywać. I znów wywiązała się między nimi kłótnia. Nie było to nic nowego. Mieli zbyt podobne do siebie charaktery, żeby mogli obejść się bez przynajmniej dwóch sprzeczek dziennie.         
          Dziewczyna siedziała na kanapie w salonie, czytając Proroka Codziennego. Jak zwykle pisali o kolejnych morderstwach. Odkąd ministerstwo w końcu zdecydowało się przyznać, choć raczej nie miało wyjścia, rację Harry'emu Potterowi, pisali na zmianę : morderstwa, złapani śmierciożercy, Harry Potter, morderstwa, złapani śmierciożercy... i tak w koło. Były też oczywiście inne informacje takie jak porady "Jak zabezpieczyć się przed atakiem śmierciożerców?", "Jak zabezpieczyć rodzinę i dom przed śmierciożercami?", "Co zrobić w przypadku spotkania dementora?". Artemisya śmiała się z tych poradników rozpowszechnianych przez ministerstwo magii. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że są one całkiem bezużyteczne. Nawet, gdyby ojciec nie mówił jej o wydarzeniach na świecie, sama kilkukrotnie miała nieprzyjemność spotkać się zarówno ze śmierciożercami jak i z dementorami i z doświadczenia wiedziała, że gdyby znów ją zaatakowano, nie skorzystałaby z żadnej rady udzielonej jej przez ministerstwo na ulotkach. Co do samego Harry'ego Pottera, dziewczyna miała mieszane uczucia. Nie znała go osobiście, nie wiedziała jaki ma stosunek do ministerstwa magii. Wiedziała, jak wszyscy, że nienawidził Voldemorta i jego popleczników, ale nie był w tym odosobniony i to wcale nie oznaczało, że musiał mieć podobne poglądy, co i ona. Słyszała o tym, że Syriusz Black, uniewinniony pośmiertnie od zarzutu zabicia mugoli i zdrady przyjaciół na rzecz Lorda Voldemorta, był jego ojcem chrzestnym. Oboje musieli wiele przejść. Nie zamierzała oceniać żadnego z nich tylko z tego, co o nich słyszała. Nigdy tego nie robiła. Wiedziała, że gdyby wszyscy ludzie słuchali jedynie plotek, ona byłaby już traktowana tak jak śmierciożercy. Nie uśmiechało jej się to, ale nie rozpaczała też z tego powodu.           
          - Missy! - krzyknął Aleksiej. Dziewczyna wstała z kanapy, odkładając na nią Proroka i ruszyła w kierunku wyjścia skąd dobiegł głos jej ojca.                
          - Idziesz gdzieś? - spytała.               
          - Tak, wszystko wyjaśnię ci jak wrócę...       
          - Jak zwykle - mruknęła.     
          - Nie marudź - uśmiechnął się do niej. - To ważna sprawa.    
          - Coś z pracą?             
          - Nie, a w każdym razie nie do końca. Wrócę pewnie późno w nocy, więc nie czekaj na mnie.    
          - Będziesz jadł na mieście?              
          - Być może. W lodówce jest jeszcze coś z wczoraj. Jak wolisz, to zrób sobie coś innego, tylko nie siedź głodna. 
          - Tato, ja nie mam dwóch lat - przypomniała mu, przewracając oczami.       
          - Gdybyś miała, tobym cię samej nie zostawił. No, w każdym razie... Nie chodź nigdzie. Sama dobrze wiesz, że jest niebezpiecznie.                
          - Zamierzasz więzić mnie tu przez całe wakacje?
          - Jutro możemy wybrać się na Pokątną jak będziesz chciała. Albo do jakiegoś mugolskiego miasta. Może coś zaplanujesz?                       
          - Czemu nie? - Wzruszyła ramionami.   
          - Świetnie - powiedział i pocałował ją w czoło. - Śpij dobrze.                       
       - Myślę, że ostatnio odespałam już za wszystkie czasy - uśmiechnęła się do niego i zamknęła za nim drzwi. Poprzedniego dnia dowiedziała się, że była nieprzytomna przez ponad trzy dni. Było to dla niej wręcz ewenementem, gdyż dziewczyna cierpiała na bezsenność. Często musiała wypić przed snem eliksir nasenny, żeby w ogóle zmrużyć oczy. Na szczęście jej organizm zdążył przyzwyczaić się do tego i przynajmniej nie wyglądała na inferius, kiedy się budziła.              
           Mimo że Artemisya powiedziała ojcu, że zje coś na obiad i kolacje oraz że zaplanuje ich następny dzień, dziewczyna miała już inne plany. Pojawiły się one w jej głowie natychmiast, gdy usłyszała, że Aleksiej wychodzi z domu. Kiedy powiedział, iż wróci późno w nocy, z trudem powstrzymała uśmiech. Oczywiście martwiła się o niego, jego zawód był niebezpieczny, a ważne sprawy, przez które często wychodził z domu zwykle kończyły się jakimiś jego obrażeniami. Miała jednak świadomość tego, że bez względu jak będzie się starała, Aleksiej i tak zrobi, co będzie chciał. I właśnie to było jedno z wielu ich podobieństw. Dziewczyna pobiegła szybko do swojego pokoju. Przebrała się w szaty czarodziejów, w fałdy sukni wsadziła jak zwykle różdżkę, magicznie powiększoną sakwę służącą jej za torebkę i sztylet odziedziczony po babce ze strony ojca. Zbiegła do salonu i podeszła do kominka. Wzięła garść Proszku Fiuu z porcelanowej misy ustawionej na kominku i wrzuciła ją do ognia. Ten zapłonął na zielono i Artemisya weszła do niego.                      
          - Na Pokątną! - krzyknęła.    
          Po chwili wychodziła już z kominka w Esach i Floresach. Przywitała się grzecznie ze sprzedawcą i wyszła z księgarni. Swoje kroki skierowała najpierw do Ciemnej Gwiazdy. Był to bar, do którego rzadko zaglądali przeciętni czarodzieje. Zazwyczaj kręcili się tam, jak sama nazwa wskazywała, typy spod ciemnej gwiazdy oraz aurorzy, udający ów obywateli marginesu społecznego lub starający się kontrolować sytuację. Gościły tam również osoby, którym zależało na anonimowości bądź ci, którzy pragnęli spokoju, którego niewiele było w Dziurawym Kotle. Artemisya była tam tylko kilka razy w życiu, głównie dlatego, że rzadko bywała w Wielkiej Brytanii, ale też z jednego z wyżej wymienionych powodów - nie chciała, by ktoś ją rozpoznał. Wiedziała, że gdyby tylko pokazała się w pełnej krasie, bez peleryny z kapturem, na Pokątnej od razu dowiedziałby się o tym jej ojciec, choćby od aurorów, którzy bezustannie ją patrolowali. W Ciemnej Gwieździe dziewczyna nie musiała obawiać się ataku śmierciożerców z dwóch powodów: po pierwsze, kręcili się tam aurorzy, próbujący wybadać sytuację i podsłuchać podejrzane rozmowy; po drugie, było tam wiele osób, które natychmiast interweniowałyby, gdyby któryś z gości lokalu był w sytuacji zagrożenia życia. Tak więc Artemisya przekroczyła próg Ciemnej Gwiazdy i od razu podeszła do baru. Ledwie kilka sekund później stanął przed nią wysoki mężczyzna i spytał, czy coś podać.            
      - Ognistą - odparła. To była kolejna zaleta baru. Nikt nie pytał w nim o wiek. Oczywiście, nie pozwalano wchodzić tam dwunastolatkom, ale jeśli tylko ktoś wyglądał na starszego niż w rzeczywistości był - nie zwracano na jego pobyt w tym miejscu większej uwagi. Zresztą jej i tak brakowało jedynie roku, by mogła legalnie kupować mocniejszy alkohol. Jasnowłosy barman skinął głową i po chwili zrealizował jej zamówienie. W zamku, w którym mieszkała, było pełno Ognistej Whiskey. Aleksiej jednak dokładnie wiedział, jaką ilość posiadał w swoim barku i kiedy raz dziewczyna podkradła mu trochę, od razu się zorientował i za karę kazał jej czyścić wszystkie stare kociołki bez użycia magii. Od tej pory, Artemisya nie tknęła nawet odrobiny alkoholu swego ojca.        
      Siedziała na wysokim stołku barowym, popijając whiskey i rozglądała się po pomieszczeniu. Przy stole w kącie siedziały jakieś dwie osoby w pelerynach podobnych do jej i nachylając się blisko do siebie szeptały o czymś. Minutę później zauważyła, że jedna z osób podaje coś drugiej do ręki. Zobaczyła również inną postać, która w tym samym momencie zbliżyła się do tego stolika, udając, że czegoś szuka. Auror - przemknęło jej przez myśl i kącik jej ust drgnął niebezpiecznie. Widocznie para również zorientowała się z kim mają do czynienia, bo niemal natychmiast wstali i skierowali się do wyjścia. Auror natomiast usiadł przy teraz już wolnym stoliku i wyglądał na bardzo niezadowolonego. W innym miejscu siedział jakiś starszy jegomość, popijając, tak jak ona, Ognistą Whiskey. Wyglądał na zupełnie zblazowanego. Artemisya czasem spotykała takie osoby. Nie trudno było je rozpoznać teraz, kiedy większość czarodziei chodziła w bezustannym strachu o siebie i swoich znajomych. Mężczyzna ten wyglądał jej na kogoś, kto naprawdę wiele przeżył. Jego twarz i ręka, w której trzymał szklankę, były poznaczone wieloma bliznami. Nie próbowała zaglądać do jego myśli, choć była ich ciekawa. Wiedziała, że skoro udało mu się przeżyć pierwszą wojnę, a drugą traktuje jako coś zwyczajnego, istniała niewielka szansa, aby mógł on nie znać oklumencji. Odwróciła od niego wzrok, kiedy zauważyła, że zwrócił na nią uwagę. Gapienie się na ludzi nie było kulturalne.            
         - Proszę dolać - powiedziała do barmana. Mężczyzna zabrał od niej szklankę i nalał Ognistej Whiskey. - Dziękuję - mruknęła.           
        - Zagrasz? - usłyszała za sobą czyjś głos. Odwróciła się tyłem do baru, ale właśnie w tym momencie pytający usiadł na stołku tuż koło niej. Był to niski mężczyzna, w jej opinii, mniej więcej czterdziestoletni. Miał rude włosy; czuć od niego było mocny odór alkoholu i tytoniu.   
         - W co? - spytała i upiła łyk whiskey.        
         - Poker. Taka mugolska gra - pospieszył z wyjaśnieniami. Najwidoczniej czarodzieje, z którymi grywał nie znali tej gry karcianej. Ona prawdopodobnie też by jej nie znała, gdyby świętej pamięci brat jej matki nie nauczył ją wielu podobnych. -  Możemy grać na galeony, biżuterie, co chcesz - wzruszył ramionami.   
        - A imię jakieś masz?        
       - Mundungus Fletcher, ale wołają na mnie Dung. Skromny przedsiębiorca - przedstawił się, kłaniając, co wyglądało co najmniej śmiesznie. - A ciebie jak zwą?    
      - Możesz mnie nazywać jak chcesz, ale jak spróbujesz mnie oszukać, to czymś w ciebie miotnę - odparła. Rudowłosy wydał się oburzony.   
         - Ja?! Ja miałbym kogoś oszukiwać? Przecież ja w życiu...    
     - Och, dałbyś spokój, Dung - powiedziała kobieta siedząca przy najbliższym stoliku. - Wszyscy doskonale wiedzą, żeś złodziej i oszust.              
         - Ty stara, niewdzięczna...       
         - Dość - powiedziała Artemisya. - Grasz czy nie?
         - Zasady znasz?       
         - Znam. O co gramy?               
         - Twój wybór, Bezimienna.               
      - Ile masz galeonów? Wykładamy na bar. - Mężczyzna zaczął grzebać w kieszeniach obszernego płaszcza. W końcu jego twarz przybrała tryumfalny wyraz i na barze znalazło się dziesięć galeonów. Artemisya wyszukała taką samą kwotę w sakiewce i kazała Dungowi rozdać karty.             
          - Tyle się teraz w świecie dzieje - zagaił Fletcher. - Jakby trza było coś kopsnąć, to prosto do mnie. Amulety na dementorów, naszyjniki odstraszające śmierciożerców... cicho siedź, starucho! - krzyknął w stronę kobiety, która znów chciała się wtrącić. Ona tylko machnęła ręką i posłała mu kpiący uśmiech.  
           - Jeśli szukasz frajera, to źle trafiłeś - powiedziała Artemisya, starając się ułożyć streeta.              - Ja bym nigdy... - zaczął.   
           - Dobra, dobra - zbyła go machnięciem ręki i upiła kolejny łyk Ognistej. - Masz może szlugę?  
           - Mam. Pięć sykli za jedną.        
           - To, co ty sprzedajesz? Złoty tytoń? Nie ważne, a za ramę ile?      
           - Ze zniżką pięć galeonów. W ramie piętnaście papierosów. Bierzesz?               
        - Daj - powiedziała, wyciągając pieniądze z sakiewki. Kupiła paczkę papierosów, wyciągnęła z niej jednego i zapaliła go. Zbyt długo nie paliła, żeby wykłócać się o cenę. Poczuła ogromną ulgę, kiedy dym w końcu dostał się do jej płuc.            
          - Ile ty w ogóle masz lat? Dwadzieścia? - spytał, wykładając na bar kolor.    
          - Skąd możesz wiedzieć, skoro mam kaptur?    
          - Tak po głosie zgaduję. Ale jakbyś, moje bezimienne dziewczę, ściągnęła tę pelerynkę, to byłoby mi o wiele łatwiej.                        
          - Nie masz na co liczyć. Za dużo aurorów - powiedziała i zaciągnęła się. - Co to w ogóle za towar? Nie znam, nigdy nie paliłam.            
          - Aaa... No, jasne, że nie! - powiedział z wyraźną dumą w głosie. - Bo to nie są mugolskie. Razem z Felixem rozkręcamy biznes. Teraz magiczne sprzedajemy. Takich na białym rynku nie znajdziesz, a u mugoli, to nawet nie masz czego szukać.        
          - Wyjaśnij mi, z łaski swojej, czym się różni tytoń mugolski od twojego? - spytała. Domyślała się, że prawdopodobnie nie ma wielkiej, a może nawet żadnej, różnicy między papierosami jakie kupowała w mugolskich sklepach, a tymi, które kupiła u Mungungusa za krocie.            - Nasze są sprowadzane z Polski. Tam wymyślili coś, co sprawia, że nie potrzebujesz palić tyle, ile paliłabyś normalnych. Nawet nie wiesz, jakie tam są przekręciki.
          - Byłam kiedyś... Kareta!  
          - Ful. Rewanż.           
     - Jasne - uśmiechnęła się. Dung znów rozdał karty, a Artemisya strzepnęła peta do popielniczki, którą podstawił jej barman, gdy zauważył papierosa w jej dłoni. Gra zakończyła się zwycięstwem Dragovich, choć Mundungus niejednokrotnie próbował kantować. Koniec końcem Artemisya musiała wykłócać się o swoje galeony, ale udało jej się je zdobyć. Dwadzieścia galeonów to nie była suma, którą dziewczyna musiałaby sobie zaprzątać głowę, ale nie lubiła, kiedy ktoś próbował ją oszukać.        
           Po kilku następnych szklankach Ognistej Whiskey, przegranych galeonach Mundungusa, kłótniach i wtrąconych słowach kobiety z najbliższego stolika, do gry przyłączyło się jeszcze dwóch mężczyzn, którzy przyszli do baru.                
           - Ja jestem Terence, a on to Eleazar - przedstawił siebie i towarzysza krępy szatyn z cygarem w ustach. Wygląd drugiego mężczyzny pozostał tajemnicą, ponieważ, tak samo jak Artemisya, miał na sobie pelerynę z kapturem.    
           - Dung - wystawił przed siebie rękę oszust, a Terence ją uścisnął. - Skromny przedsiębio...   
           - Znamy to już, znamy - przerwała mu kobieta, która najwyraźniej już zbierała się do wyjścia. Fletcher spojrzał na nią morderczym wzrokiem, ale nie kontynuował.            
           - A ty? - spytał zakapturzony mężczyzna, zwracając się do Dragovich.       
           - A to jest Bezimienna - odparł Mundungus. - Nie pytajcie - dodał, widząc ich zdziwione spojrzenia.
            - To jak, panowie? Gramy czy gadamy? - odezwała się Artemisya.              
           - Gramy - usłyszała zgodne pomruki. Eleazar machnął różdżką i dwa krzesła barowe zmieniły swoje położenie i teraz stały tuż za siedzeniami Fletchera i Dragovich.                      
           - Nie lepiej byłoby gdybyście przysiedli się po prostu do jednego ze stolików? - spytał barman, podchodząc do nich.                    
           - Dwa razy rum porzeczkowy - zbył go Terence. Barman przewrócił oczami, ale odszedł od nich, by zrealizować zamówienie.    
          Tego dnia Artemisya nie wróciła do zamku znudzona, jak to zwykle bywało, gdy wybierała się na krótkie wędrówki po okolicy. Była natomiast rozbawiona, mając świeżo w pamięci żarty i sposób bycia Terence'a oraz lekko podpita, co było z kolei skutkiem wypicia takiej ilości Ognistej Whiskey. Od razu udała się do swojego pokoju i nawet nie przebierając ubrań rzuciła się na łóżko i po pewnym czasie zasnęła. 
             Rano obudziła się z okropnym bólem głowy. Przeszkadzało jej światło, zapach kwiatów, a nawet to, że oddychała. Przewróciła się na brzuch i jęknęła w poduszkę, co tylko jeszcze pogorszyło jej ból.    
        - Cholerny kac - mruknęła. Dopiero po kilkunastu minutach była w stanie wstać z łóżka, choć niemal natychmiast zakręciło jej się w głowie. Oparła się o kolumnę łóżka i policzyła do dziesięciu. Kiedy mroczki i zawroty głowy ustały, dziewczyna ruszyła w kierunku łazienki. Wzięła długi prysznic, aby zmyć z siebie zapach alkoholu i tytoniu, choć wiedziała, że Aleksiej musiał wyczuć to wszystko, kiedy przyszedł do jej pokoju, żeby postawić w wazonie kwiaty. Przeklęła swoją głupotę, przez którą nie umyła się poprzedniego dnia i nie przebrała ubrań i zaczęła szorować każdy centymetr swojej skóry. Po pół godzinie wyszła spod prysznica i owinęła się w biały, puchowy ręcznik. Podeszła do lustra i zaczęła robić makijaż. Później rozczesała mokre włosy i wysuszyła je jednym zaklęciem. Osuszyła skórę i wróciła do pokoju, żeby się ubrać. Pamiętała, że miała zaplanować ten dzień. Nie zrobiła tego, ale zdecydowała, ze będzie improwizować. Założyła na siebie szaty czarodziejów oraz buty na wysokim obcasie. Wyszła z pokoju i ruszyła długim korytarzem, a później krętymi schodami do salonu. Nie znalazła tam jednak ojca, tak jak się spodziewała, więc powędrowała do jego gabinetu.         
            - Witaj, Missy - uśmiechnął się do niej zza biurka, kiedy weszła.    
            - Hej, tato - odparła i usiadła na jednym z dwóch wygodnych foteli naprzeciwko biurka.    
            - Miałaś chyba ciekawy wieczór - powiedział wymownie, unosząc jedną brew. 
            - Ja? Skąd ten pomysł? - udała zdziwienie. W rzeczywistości grała na czas, chcąc odwlec chwilę, w której ojciec powie, jaką karę jej wyznaczył za samowolne opuszczenie zamku i wrócenie w takim stanie.
           - Daj spokój, Missy. Nie jestem głupi.      
            - Przecież nic takiego nie... - Aleksiej westchnął niecierpliwie. - No, dobra. Już nie przerywam.    
            - Mogłaś mi powiedzieć, że zamierzasz gdzieś wyjść.    
            - Nie pozwoliłbyś mi - powiedziała, zakładając ramiona na piersiach.
           - I miałbym rację. Do cholery, teraz panuje wojna, Missy, wojna! - wybuchnął. - Myślisz, że chcę, żeby jacyś pieprzeni śmierciożercy cię zabili? A może ty tego chcesz, co? Jak możesz być tak nieodpowiedzialna?!     
            - Och, jasne - prychnęła. - Więc mam w ogóle nie wychodzić z zamku? Najlepiej siedzieć bezpiecznie w pokoju z pozamykanymi oknami? To nie jest życie.
            - Więc dla ciebie życie, to wymykanie się z domu, żeby się upić?        
           - Nie bądź sarkastyczny - zganiła go. - Po prostu chciałam się rozerwać. Nie zamierzałam tyle wypić. Dobrze się bawiłam, w bezpiecznym miejscu i jaki problem? Żyję. Przecież o to ci chodzi, prawda? Bo, wyobraź sobie, tato, ja już nie mam pięciu lat i sama potrafię o siebie zadbać. W Rosji świetnie dawałam sobie radę, więc niby co miałoby się zmienić tutaj? Bo najwidoczniej czegoś nie rozumiem.          
            - W Anglii jest bardziej niebezpiecznie niż w innych częściach Europy...  
            - No, to po co my się tu przeprowadziliśmy?  
            - Nie zaczynaj znowu...           
         - To ty też przestań. Darujmy sobie już to ciągłe kontrolowanie. Odkąd tu jesteśmy, nie robisz nic innego. Nie licząc pracy, oczywiście. Ale ona też polega na ciągłym dbaniu o bezpieczeństwo każdego. A ja mam już dość. No, chyba, że bardzo chcesz, to zaczynajmy przedstawienie. Gdzie byłeś wczoraj?  
            - Obiecałem, że ci wyjaśnię i zamierzam to zrobić, ale nie w taki sposób. Oddaj mi swoją różdżkę. - Aleksiej wyciągnął przed siebie rękę, czekając aż pojawi się na niej różdżka jego córki.   
            - Słucham? - spytała, niedowierzając.       
            - Oddaj mi swoją różdżkę - powtórzył.    
            - Chyba żartujesz!            
            - Bynajmniej.                    
            - Nie zamierzam dawać ci mojej różdżki. Bez niej jestem... no... Do cholery, ja jestem czarownicą! Moja różdżka jest moja, i tylko moja, i nie zamierzam ci jej oddawać. Niby jak miałabym się bronić bez niej? Po mugolsku - pięściami? Przecież zanim dotarłabym do jakiegoś śmierciożercy, już dawno trafiłby mnie Kedavrą. Nie ma mowy.           
            - Sądzisz, że możesz wyjść z zamku, choćby po to, żeby spotkać jakiegoś śmierciożercę? - spytał z kpiącym uśmieszkiem.             
            - Że co? Bez różdżki i bez wychodzenia z zamku?
         - To właśnie mówię. Oddaj mi swoją różdżkę. Nie zamierzam powtarzać tego po raz czwarty.        
          - Więc nie powtarzaj - powiedziała i wstała z fotela. Skierowała się w stronę wyjścia, ale zanim dotarła do drzwi, poczuła jak różdżka sama wyrywa jej się z dłoni. Nie zauważyła nawet, kiedy wyciągnęła ją z fałd sukni podczas rozmowy. - Nie! Oddaj mi ją! - krzyknęła, podchodząc do ojca.                 
        - Idź do swojego pokoju. Jak się uspokoisz i zrozumiesz, co zrobiłaś źle, to porozmawiamy. Nie będziesz mówić do mnie takim tonem.      
           - A od kiedy cię to obchodzi?! - krzyknęła zła i wyszła z gabinetu, trzaskając drzwiami. Wiedziała, że przegrała tę bitwę, ale nie zamierzała rezygnować z walki w trakcie ich domowej wojny. Ruszyła wściekła do pokoju i zamknęła się w nim na klucz. Nie miało to wielkiego znaczenia, ponieważ każdy mógł otworzyć drzwi za pomocą prostego zaklęcia, którego dzieci uczą się w pierwszej klasie, ale miała przynajmniej niewielkie poczucie izolacji od ojca. Chcąc wyładować złość, kopnęła książkę, która leżała na podłodze. Po chwili dotarło do niej, co zrobiła i uklękła, podnosząc lekturę i zaczęła sprawdzać, czy nie została uszkodzona. Był to pierwszy egzemplarz Tajemnic Najczarniejszej Magii, który był niemal nie do zdobycia. Zapłaciła za niego fortunę, listownie zlecając Borginowi jego znalezienie.  Na szczęście książce nic się nie stało. Dziewczyna wstała i położyła ją na jednej z półek zajmujących całą ścianę, tuż obok Szlachectwa naturalnego, czyli genealogii prawdziwych czarodziejów. Podeszła do kufra stojącego w nogach łóżka i otworzyła go. Wyciągnęła z niego kilka pustych fiolek, kociołek oraz składniki potrzebne do ważenia eliksirów. Zamierzała umilić sobie czas skompletowaniem jej kufra z eliksirami i truciznami. Ostatnimi czasy zużyła kilka wywarów i chciała teraz uzupełnić swój zbiór. Kiedy ważyła Wywar Żywej Śmierci, do jej pokoju wleciał sporych rozmiarów czarny kruk.                            - Mordred - powiedziała i uśmiechnęła się. Wstała z dywanu i podeszła do ptaka. Miał przywiązany do nóżki liścik. - Od kogo to? - spytała, mimo iż wiedziała, że jej nie odpowie. W świecie magii używano jedynie sów, by przesyłać sobie wiadomości, ale ostatnimi czasy na czarnym rynku pojawiły się także kruki. Było ich bardzo mało, ponieważ tresura tych ptaków nie była łatwa i wymagała użycia naprawdę skomplikowanych zaklęć. Jej udało się zdobyć jednego w Rosji. Sprzedawca powiedział jej, że jedynymi osobami, jakie od niego kupiły kruki byli śmierciożercy. Artemisya nie dziwiła się wcale. Po pierwsze, inny gatunek ptaków był świetnym sposobem na przechytrzenie ministerstwa magii, które kontrolowało sowy, a na dyskrecji najbardziej zależało właśnie takim osobom jak śmierciożercy. Po drugie, uczciwi czarodzieje nie kręcili się zazwyczaj na Nokturnie, czy jego rosyjskim odpowiedniku - Sub Rosa. Był także kolejny powód : czerodzieje nie przepadali za zmianami. Zwłaszcza tymi, które zapoczątkowali śmierciożercy i nie można było ich za to winić.          
           Artemisya rozwinęła liścik i zaczęła go czytać.
           Artemisyo Aleksiejewno,
           wszyscy tutaj strasznie za Tobą tęsknimy! Tak, wiem, że nie możesz nic na to poradzić. Jak podoba Ci się w Szkocji? Podobno mają tam okropną pogodę. Co robisz poza siedzeniem w zamku? Ojciec bardzo Cię denerwuje? Grisza kupił sobie wczoraj nową miotłę wyścigową. Mówi, że jak się spotkacie, to tym razem nie będziesz miała z nim szans. Szczerze w to wątpię, ale wiesz jaki jest Grigorij. Zawsze chce być pierwszy. Katii najwyraźniej to odpowiada, bo od tygodnia są parą. Daj spokój, nie da się z nimi wytrzymać! Kiedy do nas przyjedziesz? Nikolaj wypytuje cały czas o Ciebie. Chyba chce do Ciebie wrócić, ale ma pecha, bo nic nie wiedział o Twoim wyjeździe. Ja tam nie lubię typa. Jest jakiś dziwny. Nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że jest śmierciożercą. No, dobra, wiem, że to nie jest prawdopodobne, ale przecież kto wie, co on tam robi w wolnym czasie? Ostatnio widziałem go na Sub Rosa. Pamiętasz jak chodziliśmy tam na whiskey? Merlinie! Gadam, jakby Cię z nami kilka lat nie było. Lepiej już kończę.                                                                                                                                                                            Siergiej Aleksandrowicz
P.S. Nie każ nam znów tyle czekać na odpowiedź, cholerna zołzo!
 
           Dragovich uśmiechnęła się do siebie. Ani ona, ani Siergiej nigdy nie byli zbyt wylewni. Czytając list, od razu domyśliła się, że Sierioża musi być niemal zdesperowany kontaktu i rozmowy. Zawsze najlepiej dogadywał się z nią i z Griszą. Niestety dla niego, Artemisya przeprowadziła się do innego kraju, a Grigorij poświęcał większość czasu swojej nowej dziewczynie - Katii, za którą zresztą Dragovich nigdy nie przepadała. Prawdopodobnie dlatego, że zawsze lepiej dogadywała się z chłopakami niż z dziewczynami. Artemisya wyciągnęła z szuflady biurka pióro oraz pergamin i zaczęła pisać odpowiedź. Opisała w niej wszystko, co robiła do tej pory w Szkocji i Anglii oraz jej wojnę domową z Aleksiejem.     
            - Artemisyo? - spytał Aleksiej stojący za drzwiami. Dziewczyna nawet nie usłyszała pukania.
            - Masz moją różdżkę, otwórz sobie! - odkrzyknęła. Skończyła pisać list w tym samym momencie, w którym ojciec wszedł do pokoju. Podeszła do Mordreda i przywiązała pergamin do jego nóżki. Aleksiej machnął różdżką i tuż przed ptakiem pojawiła się miseczka z wodą. Mordred spojrzał na niego z wdzięcznością i zaczął pić. Dragovich usiadł na łóżku i spojrzał na córkę, która zaczęła zbierać z podłogi eliksiry, kociołek i różne składniki, takie jak korzeń asfodelusa czy piołun. - Zaczynaj.    
           - Co : zaczynaj?                  
      - Swój wykład. Zaczynaj. No, wiesz. Coś na temat szkodliwości alkoholu, mojej nieodpowiedzialności i nie zapomnij o tym, że na Pokątnej jest teraz bardzo niebezpiecznie i że nie powinnam chodzić tam sama.    
        - Nie przyszedłem tu po to - powiedział Aleksiej.
        - Nie? A więc, co cię sprowadza w moje skromne progi? - spytała, podnosząc się z podłogi i podparła ręce na biodrach.                       
        - Obiecałem, że wyjaśnię ci, gdzie byłem wczoraj. - Artemisya tylko uniosła brwi, dając mu znać, aby mówił dalej. - Słyszałaś może o Zakonie Feniksa?
        - Obiło mi się o uszy.       
         - To znaczy?                   
         - No, są to ci, którzy walczą z Voldemortem. Mają chyba swoich szpiegów w ministerstwie, czy coś tam. Pewnie należą do niego jacyś aurorzy, a na pewno Dumbledore. Może tego całego Pottera też w końcu dopuszczą. Jak dla mnie, to zrobił on więcej, niż co najmniej połowa tych pseudo obrońców narodu.  
          - Wczoraj byłem właśnie w ich Kwaterze Głównej. - Dragovich uniosła jedną brew. - Jestem teraz jednym z członków Zakonu.                
          - Co? - spytała niezbyt inteligentnie. - To znaczy, że oprócz bycia aurorem chcesz jeszcze dodatkowo się narażać i zaharowywać? A to do mnie masz pretensje, że się raz na czas gdzieś wybieram! - powiedziała zdenerwowana, zakładając ręce na piersiach. - Czy ty to w ogóle przemyślałeś? 
        - Owszem. Dumbledore skontaktował się ze mną i zaprosił na spotkanie Zakonu Feniksa. Zgodziłem się i w końcu postanowiłem dołączyć. Doskonale wiesz, że nawet jeśli ministerstwo zaczyna coś robić, to jest to i tak niewystarczające.                    
       - A czy ten cały Zakon organizuje jakieś łapanki śmierciożerców czy jak? Niby jak ich rozpoznają? Mają szpiega u Riddle'a?               
         - Tak.                              
       - Tak? Tylko "tak"? No, to wiele mi wyjaśniłeś - powiedziała sarkastycznie. - Może jakieś szczegóły?    
         - Zakon Feniksa ma swojego szpiega, Severusa Snape'a. - Aleksiej zignorował ton, jakim zwracała się do niego córka i zaczął jej wyjaśniać. Wiedział, ze taki miała już po prostu sposób bycia i już dawno się do niego przyzwyczaił, choć często go irytował. - Będzie cię uczył Obrony Przed Czarną Magią w Hogwarcie. Jest śmierciożercą, ale działa po naszej stronie. Zakon nie organizuje żadnych łapanek, ale dba o bezpieczeństwo na Pokątnej, dowiaduje się o akcjach śmierciożerców i stara się im przeciwdziałać.            
      - To znaczy, że jak Voldemort wymyśli sobie, że chce zaatakować, dajmy na to, Edynburg, to Zakon też tam się aportuje i miota w śmieriożerców zaklęciami?      
         - Mniej więcej. No i chronimy rodziny czarodziejskie, które są w niebezpieczeństwie.   
         - Pottera, chciałeś powiedzieć - zakpiła. - Ja rozumiem, że chłopak wiele przeszedł, no, ale bez przesady. Żeby zaraz wysyłać z nim na Pokątną cały oddział aurorów?     
         - Skąd o tym wiesz? - zdziwił się mężczyzna.   
         - Och, daj spokój! Po prostu : wiem. Nie dociekaj znowu, chyba, że koniecznie chcesz dać mi szlaban za wymykanie się z zamku, ale myślałam, że o tym już rozmawialiśmy.                
          - Missy! - zganił ją. - Przestań zachowywać się w ten sposób!           
          - To znaczy w jaki? - spytała zdenerwowana.   
          - No, właśnie w taki - odparł i posłał jej wymowne spojrzenie. - Wyjaśniłem ci już chyba wszys... 
          - No, nie - przerwała mu. - Nie wszystko. Kiedy macie te całe spotkania?                   
          - To już nie jest twoja sprawa, Missy.        
          - Przynajmniej mi mów, kiedy wybierasz się na jakąś łapankę, czy jak to chcesz tam nazywać. Wolę wiedzieć, kiedy spodziewać się, że zostanę sierotą... 
          - Missy, cholera! Skończ z tym już.        
          - Dobra - poddała się. - A kto jest w Zakonie?
          - Nie wymienię ci teraz wszystkich członków... 
          - No, to zabierz mnie do tej kwatery - przerwała mu. - To sama sobie zobaczę. Właściwie to wolę wiedzieć, jak wyglądają niż jak się nazywają. Będę się bezpieczniej czuła na ulicy - wyjaśniła pospiesznie.   
        - Doskonale wiem, że chodzi ci o to, że chcesz wiedzieć, kogo unikać, żebym ja się nie dowiedział, gdzie się włóczysz, Missy. Nie zapominaj, że jestem twoim ojcem i cię znam. Ale nie zabiorę cię do kwatery. Od śmierci Blacka przebywają w niej już tylko członkowie Zakonu.    
         - Poddaję się! - Uniosła ręce w poddańczym geście. - Rób sobie, co chcesz! Tylko, żebym nie musiała potem szukać twojego ciała.                
            - Mi...                             
            - "Missy, przestań!", tak, wiem. - Przewróciła oczami. - To znaczy... - zreflektowała się. - Sorki, już przestaję.                              
           - Mam taką nadzieję. - Aleksiej podniósł się z łóżka i ruszył w kierunku drzwi. - Ja wychodzę z zamku...                           
          - Gdz... - chciała wtrącić swoje pytanie, ale w porę ugryzła się w język, przyłapując się na tym, że była taka sama jak jej ojciec. - Nie ważne - dodała pospiesznie.
         - Zajmij się czymś pożytecznym. Poczytaj sobie, wyślij listy do przyjaciół, posprzątaj w pokoju... No, nie wiem, co tam chcesz.       
         - Wypraszam sobie! W moim pokoju panuje idealny porządek - powiedziała i rozejrzała się dookoła. Ubrania i książki leżące na ziemi wcale jej nie przeszkadzały, tak samo jak dwa talerze i kubek na biurku. Dziewczyna westchnęła. - Tatooo - jęknęła. - Kupmy sobie skrzata domowego, prooooszę - popatrzyła na niego błagalnie.                    
         - Nie - odparł krótko.               
      - Tato - zaczęła. - Każda szanująca się czarodziejska rodzina ma własnego skrzata domowego. Przecież stać nas na takiego. Posprzątałby, ugotował i siedział cicho. Co w tym złego?             
         - Syriusz Black też miał skrzata. Jest w Kwaterze Głównej. Tylko, że przez tego właśnie skrzata, zginął.       
         - W jaki sposób? - spytała zaciekawiona.   
       - Potter myślał, że Lord Voldemort torturuje Blacka i chciał to sprawdzić. Wsadził głowę do kominka z Proszkiem Fiuu i spytał Stworka, tego skrzata, czy Syriusz jest w domu, a ten odpowiedział, że nie. Mógł swobodnie kłamać, bo Harry nie był jego panem.    
        - Nie "był"?      
        - Black przepisał na Harry'ego dom i skrzata.      
        - Gadałeś z tym całym Potterem?       
        - Za często używać sformułowania "tym całym". 
        - Tato!          
        - Nie, nie rozmawiałem z nim. Dlaczego pytasz? 
        - Z ciekawości. No, wiesz, to Wybraniec - podkreśliła ostatnie słowo, tak jakby chciała je namaścić, choć w rzeczywistości po prostu sobie zakpiła. Jej ojciec doskonale o tym wiedział.   
        - Missy, to nie jego wina, że tak mu się życie ułożyło. A że Prorok przeskakuje raz z Plottera, aż do Wybrańca, czy Złotego Chłopca, to już wina wyłącznie tego, że chce się sprzedać. Biznes.  
        - Ja wiem, że to nie jego wina, ale mimo wszystko jest to odrobinę irytujące, kiedy ciągle słyszy się o kimś, a ten ktoś cały czas udaje takiego super-ekstra-skromnego.
        - Kończymy już ten temat. Naprawdę muszę wyjść. Nie wiem, której wrócę. Do zobaczenia.        - Pa, tato - pożegnała go. Odwróciła się od drzwi i zauważyła, że na łóżku leży jej różdżka. Uśmiechnęła się do siebie. Aleksiej nigdy nie złościł się na nią długo. Niewiele z kar, jakie jej wyznaczył dochodziło zazwyczaj do skutku. Artemisya wsadziła różdżkę w fałdy jej sukni i ruszyła do biblioteki. 


         Obiecuję, że w następnym rozdziale zacznie się więcej dziać. Pojawią się oryginalni bohaterowie tacy jak Harry Potter, Hermiona Granger, rodzina Weasley czy członkowie Zakonu Feniksa. Aremisya zacznie się także zagłębiać w wiedzę zakazaną, a jej ciekawość może jej zaszkodzić. Do następnego wpisu!

wtorek, 6 maja 2014

ROZDZIAŁ I

          Uwaga! W fanfiction występują przekleństwa, tak zwane "sex, drugs and alkohol", niewielkie dawki merysuizmu, a Kanon wyjechał w podróż poślubną z Przeciwniczką Slangu w Literaturze. ENJOY!


         Wiatr świszczał w nieszczelnym oknie, a krople deszczu głośno uderzały o szybę. Artemisya siedziała na parapecie, wpatrując się w bezksiężycową noc i obrazy, które wychwytywała w dymie wypuszczanym z ust. Paląc papierosa zastanawiała się nad słowami ojca. Próbowała zrozumieć, dlaczego chciał, aby przeniosła się z Durmstrangu do Hogwartu. Przecież teraz, podczas wojny, wszędzie było niebezpiecznie, a ona zdecydowanie wolała mieszkać w Rosji niż w Wielkiej Brytanii. Ojciec jednak nie chciał słuchać jej argumentów. Był zdecydowany i uparty. Po długiej kłótni, oznajmił jej tylko, że przeprowadzają się w następnym tygodniu. Teraz siedziała w swoim pokoju, w zamku należącym od pokoleń do rodziny jej matki. Od dwóch tygodni starała się przyzwyczaić do zmiennej, szkockiej pogody. Poznała już tutejsze powiedzenie : "jeśli nie podoba Ci się pogoda, poczekaj minutę". Wsłuchiwała się w grzmoty, czekając aż burza minie. Planowała wybrać się na cmentarz, na którym od szesnastu lat spoczywała jej matka. Wiedziała, że nocne wędrówki nie są najlepszym pomysłem, ale całe dni spędzała z ojcem, który nie był chętny jej wyprawom na cmentarz. On sam wciąż nie pogodził się ze śmiercią swojej żony i nie mógł zrozumieć, dlaczego jego córka chciała spędzać czas w miejscu, w którym nawet na moment nie można było zapomnieć o śmiertelności ludzkiej i smutku przemijania. Odkąd zamieszkała z ojcem w jego ojczystym kraju - Rosji - tuż po urodzeniu, odwiedziła matkę tylko dwa razy.                                                    
          Pogoda powoli się uspokajała. Nie było już słychać grzmotów, a błyskawice najwidoczniej znudziło już rozświetlanie nocnego nieba. Jedynie krople deszczu wciąż bębniły rytmicznie o szybę. Artemisya otworzyła okno i wychylając się lekko, zgasiła niedopałek o ścianę zamku. Szybko zeskoczyła z parapetu do pokoju i zamknęła okno, przez które już zdążyło wpaść kilka kropli do pomieszczenia. Dziewczyna skierowała swe kroki do łazienki, gdzie osuszyła się ręcznikiem. Poprawiła czarne kreski, które miała namalowane na powiekach i użyła błyszczyku. Wyszła z łazienki i ubrała się w bluzę z kapturem. Zaczęła spacerować po pokoju, czekając aż deszcz ustanie. W końcu znudziło jej się chodzenie bez celu i podeszła do ściany, którą w całości pokrywały półki z książkami. Wyciągnęła jedno, grube tomiszcze i rzuciła się z nim na łóżko.               
          Po niecałych dwóch godzinach czytania zdała sobie sprawę z tego, że już nie słyszy deszczu. Spojrzała na okno, za którym widać było jedynie ciemne niebo. Odłożyła książkę na etażerkę i rzuciła okiem na zegar. Za kilka minut miała wybić godzina trzecia w nocy. Wstała z łóżka, założyła buty i cicho wymknęła się z pokoju. Starała się iść jak najciszej, przemierzając kolejne korytarze zamku. Kiedy miała już wejść do salonu, zatrzymała się nagle. Jej ojciec siedział w fotelu koło kominka, trzymając w ręce szklankę z whiskey. Dopiero po chwili Dragovich zauważyła, że mężczyzna miał zamknięte oczy i oddychał miarowo. Śpi - pomyślała. Odetchnęła z ulgą i przemknęła cicho przez salon. Chwilę później znajdowała się już przed wrotami zamku, czując na wystawionej w kierunku nieba twarzy mżawkę. Stała tak przez chwilę, wdychając zapach powietrza po burzy. W końcu Artemisya założyła kaptur na głowę i ruszyła w stronę cmentarza okrężną drogą, omijając las. Chodziła tamtędy nieraz, ale błądzenie w ciemnym lesie, nocą i podczas panującej wojny, byłoby co najmniej głupotą. Szła dosyć szybkim krokiem, chcąc dotrzeć na miejsce jak najszybciej. Jej bujna wyobraźnia cały czas płatała jej figle, podsuwając obrazy z wszystkich przeczytanych książek. Artemisya co chwilę miała wrażenie, że widzi sylwetki różnych osób między drzewami, od których starała się iść jak najdalej. Im była bliżej cmentarza, tym bardziej przyspieszała kroku. Kiedy zobaczyła zarys muru i nagrobków na górce, niemal pobiegła w ich stronę.
          Pchnęła bramę cmentarzyska. Idąc rozglądała się dookoła i próbowała sobie przypomnieć miejsce, w którym leżała jej matka. Pamiętała jedynie, że znajdowało się ono gdzieś po jej lewej stronie. Po kilku minutach udało jej się znaleźć grób matki. Uklękła przy nagrobku, który śnił się jej wiele razy w dzieciństwie.   
           - Davina Dragovich z domu Grant - przeczytała szeptem Artemisya i dotknęła delikatnie opuszkami nagrobka. Wyciągnęła z kieszeni zapałki, przeklinając w myślach namiar nakładany na nieletnich czarodziejów i odpaliła nimi knot w zniczu, który leżał przy pomniku jej matki. Posiedziała przy nim chwilę, rozmyślając nad tym, jaka była Davina Dragovich. Jedyną wiedzę, jaką miała na jej temat posiadała od babci, która zmarła kilka lat temu i ogólne informacje z ksiąg o czystokrwistych rodach czarodziejskich. Ze zdjęć widziała, że jej matka była piękna, ale bardzo różniła się od niej. Dziewczyna przywołała w pamięci obraz rudowłosej kobiety o jasnoniebieskich oczach i pięknym uśmiechu, jaką była jej matka i sięgnęła dłonią do swoich roztrzepanych, czarnych włosów. Kiedyś podczas kłótni jej ojciec zrezygnowany stwierdził, że jeśli cokolwiek przygnębia Artemisyę bardziej niż jej własny cynizm, to fakt, że często nie jest aż tak cyniczna jak prawdziwy świat*. Wtedy też powiedział, że jej matka była zupełnie inna. Zapamiętała to wydarzenie, ponieważ jej ojciec rzadko wspominał o swojej zmarłej żonie.                    
          Usłyszała czyjeś kroki. Rozejrzała się dookoła, wyciągając różdżkę zza pasa. Nie widziała nikogo, mimo że wytężała wzrok najbardziej jak mogła. Zaczęła iść w kierunku bramy cmentarnej. Wydawało jej się, że jej serce bije tak głośno, iż można by je usłyszeć z odległości kilku metrów. Starała się opanować płytki, nierówny oddech, ale miała wrażenie, że powietrze nagle zgęstaniało i nie chciało przedostawać się do jej płuc. Co chwilę odwracała się za siebie, wiedząc, że ktoś jest coraz bliżej. Udało jej się dotrzeć do bramy, ale właśnie wtedy poczuła czyjąś dłoń na swoim ramieniu. Podskoczyła przestraszona i zdała sobie sprawę z tego, że wciąż nie widzi intruza. Zaklęcie kameleona - przeszło jej przez myśl.
      - Kim jesteś? - spytała, wbijając wzrok w miejsce, gdzie powinien stać czarodziej, który był odpowiedzialny za przyspieszone bicie jej serca. - Pokaż się! - krzyknęła. Usłyszała szyderczy śmiech, na dźwięk którego się wzdrygnęła.                           
      - Co, maleńka dziewczynka się boi? - spytał jakiś mężczyzna. Świetnie - pomyślała z ironią. - Tylko ja mam takie szczęście. Wybrać się pierwszy raz dokądkolwiek i od razu zostać napadniętą przez jakiegoś wariata.            
        - Kim jesteś i czego chcesz? - Kiedy tylko wypowiedziała te słowa, od razu przeklęła się w myślach za taką głupotę. Niby czego mógłby chcieć ktoś, zaczepiając ją w środku nocy?          
        - No, nie wiem, pomyślmy. Twojej śmierci?    
     - I niby co ona zmieni? Będzie ledwie o jedną osobę mniej na świecie i to niewiele znaczącą osobę.      
       - Twój ojciec nie chciał do nas dołączyć - powiedział mężczyzna. Śmierciożerca, no jasne - sarknęła w myślach. - A największą karą dla niego będzie zabicie ciebie.      
     - Tak w ogóle, to od kiedy śmierciożercy wdają się w dyskusje ze swoimi przyszłymi ofiarami? Masz z tego jakąś frajdę? Nie dość, że tchórz, który boi się mi pokazać, to jeszcze idiota - prowokowała go. Wiedziała, że jeśli ten zacznie miotać w nią zaklęciami niewybaczalnymi, to nie miała wielkiej szansy na ucieczkę, ale wolała przyspieszyć przebieg wydarzeń, niż stać na cmentarzu jak kołek i mówić do powietrza. Mężczyzna najwidoczniej złapał przynętę i zdjął z siebie zaklęcie kameleona. Teraz mogła go zobaczyć. Miał ciemne, dość długie włosy, ubrany był jak każdy śmierciożerca - w czarne szaty i maskę.    
          - Nie waż się mnie obrażać - wycedził przez zęby. 
         - Jak to jest być dziwką Voldemorta, która robi wszystko, co mu każe jego pan? - spytała. - Płaci ci chociaż za to?                                   
         - Crucio! - krzyknął rozwścieczony mężczyzna. Artemisya zdążyła się uchylić i zaklęcie w nią nie trafiło.    
            - Drętwota! - odkrzyknęła, celując w śmierciożercę różdżką. Zaczęła się walka. Napastnik miotał w Dragovich głównie zaklęciami niewybaczalnymi i tymi, które dziewczyna znała z ksiąg o czarnej magii. Ona odpowiadała mu w większości zaklęciami obronnymi, skupiając się na tym, by nie oberwać żadną klątwą. - Protego! Drętwota! - krzyczała raz za razem. Nagle poczuła ból w lewej ręce. Odruchowo spojrzała na nią i zobaczyła rozcięcie. Chwila nieuwagi kosztowała ją kolejną ranę, tym razem na brzuchu. Zgięła się wpół i przyłożyła lewą rękę do brzucha. Prawą wykonała ruch różdżką i miotnęła kolejnym zaklęciem w śmierciożercę. Chciała wiedzieć, czy i on doznał jakichś obrażeń, ale miała zamglony wzrok. Wiedziała, że samymi zaklęciami obronnymi nie uda jej się przepędzić lub, co jeszcze mniej prawdopodobne, pokonać przeciwnika. Zaczęła działać bardziej ofensywnie, ale ból brzucha i przedramienia nie pozwalał jej być tak dokładną jakby chciała. Niewiele z jej zaklęć trafiało do celu, choćby po to, by zostać odpartym.
         - Avada Kedavra! - krzyknęła w przypływie miażdżącej bezsilności i z myślą, że za chwilę może zginąć. Jej zaklęcie chybiło, więc spróbowała jeszcze raz. Następne co poczuła, to upadek na zimną, twardą ziemię. Przymknęła oczy. Usłyszała krzyk śmierciożercy, który w swej ignorancji wypowiedział już zaklęcie Morsmorde, choć powinien to zrobić dopiero po jej śmierci. Wiedział, że ma ją już jak na tacy. Że dziewczyna zaraz zginie z jego ręki. Wypowiedział jakieś zaklęcie, ale w tym samym momencie Artemisya krzyknęła :                         
          - Avada Kedavra!                    
        Odruchowo zasłoniła się prawą ręką przed błyskiem światła i właśnie wtedy poczuła w niej tępy ból. Nie była pewna, czy trafiło ją zaklęcie śmierciożercy, czy był to może skutek zderzenia się dwóch klątw. Zrobiło się przeraźliwie cicho. Artemisya otworzyła oczy. Z trudem podniosła się do pozycji siedzącej. Miała wciąż zamglony wzrok, ale udało jej się dostrzec, że śmierciożerca leży bez ruchu odrzucony kilka metrów od niej. Z miejsca, w którym się znajdowała, nie mogła stwierdzić, czy jest martwy, czy tylko nieprzytomny. Uniosła drżącą, prawą rękę, w której ledwie utrzymywała różdżkę i wypowiedziała śmiertelną klątwę. Zobaczyła błysk zielonego światła i wiedziała, że mężczyzna już się nie podniesie. Wypuściła z dłoni różdżkę i położyła się. Starała się zapanować nad zamykającymi się powiekami, ale nie miała wystarczająco siły. W końcu się poddała i osunęła w nicość.                    
~*~
         Poczuła, że leży na czymś wyjątkowo miękkim. Do jej nozdrzy dobiegał kwiatowy zapach, którego nie potrafiła rozpoznać. Powieki ciążyły jej tak, że mimo wielu prób, nie mogła ich unieść. Była pewna, że nie znajduje się już na twardej, zimnej ziemi, na którą opadła... no właśnie, kiedy? Nie wiedziała, czy minęło kilka minut od kiedy straciła przytomność, czy może kilka dni. A może wciąż się jeszcze nie obudziła, a to wszystko, to tylko majaki umierającej osoby? Nie czuła już bólu. Przez jej lewą rękę i brzuch przebiegało jedynie dziwne mrowienie. Wokół panowała przeszywająca cisza, w której możnaby usłyszeć nawet upadek szpilki. Co chwilę traciła i odzyskiwała przytomność. Próbowała domyślić się, gdzie się znajduje. Dopiero po kilku godzinach, które w jej mniemaniu trwały wieczność wypełnioną ciemnością i kwiatami, z trudem uchyliła powieki. Natychmiast zamknęła je z powrotem porażona światłem. Spróbowała po raz kolejny. Tym razem jej starania nie spełzły na niczym. Otworzyła oczy, osłaniając je ręką. Kiedy tylko zbliżyła ją do twarzy, poczuła specyficzny zapach przypominający jej wakacje u babci. Eliksiry lecznicze. Artemisya odsunęła od siebie zabandażowaną rękę i zaczęła wpatrywać się w białą płachtę, którą po chwili rozpoznała jako baldachim jej łóżka. A więc była u siebie w pokoju. Jak się tu znalazła? Kiedy? Te pytania obijały się o wnętrze jej czaszki, powodując nieznośny ból. Znów przymknęła oczy, ale udało jej się pozostać przytomną. W końcu doszła do siebie na tyle, że mogła otworzyć oczy i podnieść się do pozycji siedzącej. Zrobiła to zbyt szybko i zakręciło jej się w głowie. Wspaniale - pomyślała, starając się uspokoić wirujący wokół niej świat. Rozejrzała się dookoła. W pokoju wszystko było tak jak pozostawiła. Jedynie kwiaty w wazonie na etażerce obok łóżka się zmieniły. Jak co dzień. Sprawcą tego czynu musiał być jej ojciec, dzięki któremu każdego dnia budziła się, wdychając zapach świeżych kwiatów. Przeklęła w myślach nieufność Aleksieja do skrzatów domowych. Gdyby mieli jednego, jak większość starych rodzin czarodziejskich, mogłaby go teraz przywołać i poprosić o szklankę wody lub o zawołanie jej ojca. Dziewczyna z trudem zwlekła się z łóżka, stawiając niepewne kroki ku drzwiom. Przechodząc koło lustra, odruchowo rzuciła okiem na swoje odbicie i zorientowała się, że zmieniono jej ubrania. Miała teraz na sobie koszulkę nocną, w której zwykle spała. Wyszła na korytarz i zaczęła zaglądać do poszczególnych pomieszczeń w poszukiwaniu ojca. Znalazła go w bibliotece. Siedział na fotelu przy oknie, czytając jakąś książkę. Kiedy weszła, podnióśł wzrok znad studiowanego właśnie dzieła i uśmiechnął się do niej.            
         - Witaj, Missy. Jak się czujesz? - spytał. Dziewczyna zauważyła, że Aleksiej miał podkrążone oczy; wyglądał teraz bardzo podobnie do niej, kiedy wracała skądś zmęczona. Ta przypadłość dopadała bardzo łatwo członków jej rodziny. Odkąd pamiętała, wystarczył byle jaki powód do stresu, by po chwili obserwować siebie w lustrze z sińcami pod oczami. Od dziecka przeklinała geny, które nie pozwalały jej wyglądać jak wszystkie zarumienione rówieśniczki; ona niemal zawsze wydawała się być zmęczona życiem, z jakąś wyższością w oczach, wiedzą, którą nie chciała się podzielić. Często zrażała tym do siebie ludzi i prócz kilku długoletnich przyjaźni, niełatwo było jej nawiązywać nowe, miłe stosunki.            
          - Cześć, tato - odpowiedziała, siadając na biurku stojącym pod ścianą po jej prawej stronie. - Nic mnie już nie boli, więc jest chyba wszystko w porządku. Tylko... po co te bandaże? Nie wystarczyły zaklęcia?                  
            - Rany były zbyt poważne, leczyłem je zaklęciami, ale nie zagoiły się do końca - wyjaśnił. - Bandaże namoczone są w Eliksirze Wiggenowym. Gdybym ci ich nie założył, zostałyby ci blizny.                         
          - Dzięki. - Przez kilkanaście sekund w pomieszczeniu panowała cisza, przerywana jedynie rytmicznym stukaniem paznokci Artemisyi o blat biurka. - Więc... Jak mnie znalazłeś?
            Mężczyzna westchnął, przecierając zmęczone oczy.      
       - Musiałem przysnąć w fotelu, obudziłem się w środku nocy i poszedłem do sypialni. Po drodze zajrzałem jeszcze do twojego pokoju, ale ciebie tam nie było. Rzuciłem Homenum Revelio, ale w zamku nie było oprócz mnie nikogo, więc poszedłem cię szukać. Jesteś zbyt mądrą dziewczyną, żeby urządzać sobie w środku nocy wycieczki krajoznawcze, od razu domyśliłem się, że musiałaś pójść na cmentarz. - Jej ojciec zamilkł i kontynuował dopiero po chwili. - Znalazłem cię nieprzytomną przy wyjściu. Nie byłaś sama.         
          - Tak... To znaczy... Kim był ten śmierciożerca?   
       Dziewczyna nie czuła wyrzutów sumienia. To on zaatakował ją pierwszy i mimo że próbowała pozbyć się go inaczej niż przez rzucenie Avady Kedavry, nie było to możliwe. Artemisya pamiętała, kiedy pierwszy raz trafiła kogoś tą klątwą. Wtedy czuła się okropnie. Zastanawiała się, co musi sobie myśleć o niej rodzina zabitego. Kiedy zaatakowano ją po raz kolejny, i kolejny - wszystko wyglądało już zupełnie inaczej. Oczywiście nie rzucała się na każdego ze śmiertelnym zaklęciem, udało jej się wysłać kilku śmierciożerców do Azkabanu. Nie uważała tego jednak za dobry pomysł. Wiedziała, że skoro Lord Voldemort już raz pomógł w ucieczce swoim poplecznikom, to niby dlaczego nie miałby tego powtórzyć? Od ojca wiedziała, że kiedyś Azkaban był miejscem, z którego nie dało się uciec, teraz dementorzy zaczęli przyłączać się do Voldemorta. Dlatego uważała, że nie warto odsyłać przestępców właśnie tam. Była jednak wystarczająco inteligentna, żeby wiedzieć, iż ten argument nie przejdzie w Ministerstwie Magii. Stawiała się już na przesłuchaniach wielokrotnie. Za każdym razem puszczano ją wolno, uznając, że działała w koniecznej samoobronie; często działo się to za sprawą jej ojca, który był szanowanym pracownikiem ministerstwa, aurorem. Jednakowoż zdarzyło się kilka razy, iż posądzono ją o coś, czego nie zrobiła. Miała nadzieję, że przeprowadzając się do Szkocji nie przyniesie ze sobą opnii. Była jednak w błędzie. Zła sława wyprzedziła ją zanim w ogóle o niej pomyślała. Właściwie mogła się tego domyślić. Wiedziała przecież, że aurorzy są sprawdzani, a wraz z nimi ich rodziny. Jej ojca też sprawdzili tuż po jego przeniesieniu do angielskiego, głównego oddziału ministerstwa. Wojna panująca w Europie wymuszała na wszystkich szczególną ostrożność.       
          - Avery - odparł. - Dastan Avery.       
          - Tato, a co z, no wiesz, ministerstwem? - spytała, przygryzając dolną wargę.
          - Wysłałem do nich sowę. Wyjaśniłem sprawę i kazałem przysłać kogoś po Avery'ego.       
          Artemisya jęknęła.              
         - Świetnie - powiedziała z ironią. - Ja mam zawsze szczęście. Ledwo tu przyjechaliśmy, a już zaczną gadać. No, bo niby, kto normalny może ot tak sobie rzucać Kedavrą?    
         - Nie martw się. Teraz w ministerstwie tyle się dzieje, że nawet nie zwrócą na to większej uwagi. Tylko standardowe procedury - papierkowa robota.       
         - I niby mamy się czuć bezpiecznie w tym kraju? - prychnęła.              
        - Nadużywasz słowa niby - powiedział Aleksiej, wracając do lektury. Dziewczyna postanowiła sprawdzić w jakim stopniu zaleczyły się jej rany. Podniosła lekko koszulkę i odwinęła bandaże. Rana na brzuchu była niemal całkiem zagojona. Widać było tylko cienką bliznę, ale Artemisya wiedziała, że ta zniknie już niedługo. Zawiązała bandaż z powrotem i sprawdziła lewą rękę. Na niej sytuacja prezentowała się tak samo.  Podejrzewała, że i na prawej rana jest już prawie zaleczona. Odwinęła bandaż i zaniemówiła.       
         Na jej prawym przedramieniu zamiast blizny, której się spodziewała, znajdował się Mroczny Znak. Identyczny jaki mieli śmierciożercy na swoich lewych przedramionach. Wpatrywała się w rękę z niedowierzaniem. Jakim sposobem mogło się to stać? Przecież tamtej nocy czuła, że Avery trafił ją i w to przedramię. Sądziła, że była to zwykła rana cięta.    
        - Tato... - powiedziała słabym głosem, nie odrywając wzroku od znaku. - Co...? Jak... jak to się mogło stać?       
        Aleksiej wstał z fotela i podszedł do córki.   
        - Skarbie, widzisz... Podejrzewam, że kiedy walczyłaś z Averym, wasze zaklęcia zderzyły się i...     
       - Zderzyły, ale co z tego? - przerwała mu. - Niby jakim cudem mogło się to stać? - Zignorowała westchnienie ojca, które wyrwało mu się, kiedy znów użyła słowa niby. - Przecież jeszcze nigdy... Jak? - spytała po raz kolejny.           
      - Jeśli dasz mi dokończyć, to się dowiesz - posłał jej wymowne spojrzenie. No, tak - pomyślała. - Zamiast mi pomóc, on będzie mnie pouczać. Mimo to zamilkła. - Wasze zaklęcia zderzyły się i był to... hm.... skutek uboczny.    
        - Skutek uboczny?! - krzyknęła. - Nazywasz to skutkiem ubocznym? Przecież to jest... nie wiem nawet jak to nazwać!                      
        - Mroczny Znak. To jest Mroczny Znak.       
        - Och, wiem, co to jest - warknęła. - Dobrze wiesz, że nie o to mi chodziło. Tyle razy przecież zdarzało się ludziom, że ich zaklęcia się zderzały, ale jakoś nikt nie otrzymał przez to Mrocznego Znaku jakiegoś cholernego despoty.      
        - Tylko, że oba z waszych zaklęć musiały być najwidoczniej śmiertelną klątwą.                
       - I co z tego?! - krzyknęła. Nie chciała dopuścić do siebie myśli, że może jej tak zostać. Przecież nie była śmierciożercą. Dlaczego więc na jej przedramieniu znajdował się Mroczny Znak? Co prawda, nie na tym samym, na którym nosili go poplecznicy Lorda Voldemorta, ale to nie zmieniało faktu, że na jej prawej ręce widniał znany wszystkim dobrze symbol.                      
         - Uspokój się. To, że masz jakiś... tatuaż - Aleksiej starał się odpowiednio dobierać słowa, aby nie rozzłościć córki jeszcze bardziej. Zazwyczaj nie tolerował takich jej wybuchów, ale wiedział, że Artemisya miała prawo być w takim stanie. - ... nie zmienia faktu, że nie jesteś śmierciożercą. Musisz się do niego przyzwyczaić i już.       
         - Jak ja mam to usunąć? - spytała zrezygnowana.   
         - Obawiam się, że jest to niemożliwe.        
        W bibliotece po raz kolejny zapadła cisza. Aleksiej patrzył na córkę ze współczuciem. Wiedział, że to po części jego wina, że dziewczyna była narażona na ciągłe niebezpieczeństwo ze strony popleczników Voldemorta. To on nie zgodził się do nich dołączyć, przez co ściągnął na swoją rodzinę kłopoty. Dziwnym było już, że Czarny Pan nie postanowił jeszcze załatwić swoich spraw samemu. Zazwyczaj robił to, kiedy jego słudzy nie wywiązywali się dobrze ze swoich obowiązków. Artemisya wciąż zastanawiała się nad skutkiem ubocznym, jak to określił jej ojciec, zderzenia jej klątwy z zaklęciem Avery'ego. Nie docierało do niej to, że miała spędzić resztę życia z Mrocznym Znakiem na przedramieniu.  
           - Czy Avery... Czy jemu też wypalił się ten znak? To znaczy, ja wiem, że on miał już jeden; chcę tylko wiedzieć, czy to zadziałało w dwie strony.  
           - Jego zaklęcie trafiło w brzuch. Był już martwy zanim znów użyłaś śmiertelnej klątwy.   
           - Co ja mam teraz zrobić?         
          - Nic. Przyzwyczaić się. Nic więcej nie możesz zrobić. Ale posłuchaj mnie, Missy. To, że masz jakiś znak nie oznacza, że musisz od razu zostać śmierciożercą. I mam nadzieję, że o tym wiesz.                      
         - Och, oczywiście, że nie zamierzam dołączyć do Voldemorta, nawet, gdyby tego chciał, choć i w to szczerze wątpię. Bo na co byłałaby mu potrzebna szesnastolatka? Co najwyżej po to, by zwabć ciebie.      
         - Jesteś bystrą dziewczyną i bardzo zdolną czarownicą. Jestem pewien, że Lord Voldemort znalazłby dla ciebie jakieś zadania.                
            - Nigdy - odparła, zakładając ramiona na piersiach. - Chyba już pójdę.           
           - Poczekaj. - Aleksiej machnął różdżką, przywołując kilka fiolek z kolorowymi płynami. - Wypij to.
          - Co to?                         
            - Kilka eliksirów, które sprawią, że poczujesz się lepiej.   
         - Ognista Whiskey byłaby eliksirem, który sprawiłby, że poczułabym się lepiej - powiedziała Artemisya i przechyliła pierwszą fiolkę, aby płyn wpłynął do jej ust. To samo zrobiła z kolejnymi. Jej ojciec zignorował uwagę o alkoholu.        
         - Odpocznij. Najlepiej idź spać. Wtedy rany szybciej się leczą. Myślę, że do jutra powinny już zniknąć.            
             - Dzięki.                       
            Dziewczyna wyszła z biblioteki, zgarniając po drodze na chybił-trafił jedną z książek, które leżały na szafce. Nie skierowała się do swojej sypialni, tylko do ogrodu. Usiadła na gałęzi ulubionego drzewa i otworzyła książkę na pierwszej stronie. Transmutacja dla zaawansowanych - przeczytała w myślach i skrzywiła się. Nie przepadała za tym przedmiotem; z sum-ów miała Powyżej Oczekiwań, ale zarówno w jej mniemaniu jak i w ocenie profesora uczącego tego przedmiotu w Durmstrangu, było to naprawdę powyżej oczekiwań. Zazwyczaj dostawała oceny Zadowalające z transmutacji. Mimo to uznała, że i tak nie ma wiele do roboty, a ojciec nie puści ją na Ulicę Pokątną, a tym bardziej na Ulicę Śmiertelnego Nokturnu. Oparła się wygodnie o pień drzewa i zaczęła czytać. Cały czas jednak jej wzrok i myśli wędrowały do Mrocznego Znaku na jej przedramieniu.    
           - Przyzwyczaj się - naśladowała Aleksieja. - Jasne - prychnęła. - Już się robi.                  
         Wiedziała, że ojciec nie mógł wiele zrobić, żeby jej pomóc. Nie mógł radzić jej też nic lepszego. Po prostu była zbyt zdenerwowana i chciała jakoś wyładować emocje. Przedrzeźnianie go nie ulżyło jej, ale nie chciała robić nic głupiego. Naucz się z tym żyć - pomyślała i westchnęła głęboko. Postanowiła wybrać się do zamkowej biblioteki, kiedy tylko Aleksiej stamtąd wyjdzie i poszukać jakichś informacji na temat jej przypadku. Miała nadzieję, że nie jest ewenementem. Z drugiej strony jej nadzieja była płocha. Sądziła, że gdyby coś takiego miało miejsce wcześniej, jej ojciec pewnie by o tym wiedział. Nie chciała jednak tak po prostu odpuścić.                   
            Coś przecież na pewno da się zrobić z tym przeklętym Mrocznym Znakiem...





    * zdanie występujące w dziele innego autora (Terry Pratchett "Guards! Guards!"). Org. If there was anything that depressed [Vimes] more than his own cynicism, it was that quite often it still wasn't as cynical as real life.

czwartek, 20 marca 2014

"Popioły"

Popiół.
To pierwsza rzecz, którą widzę po przebudzeniu.
Królewskie łoże stojące na pustkowiu.
Rozglądam się dookoła.
Zgliszcza dawnego życia przywołują
mgliste wspomnienia czasów mojej świetności.
Wstaję niepewnie,
bose stopy dotykają popiołów.
Ogarnia mnie irracjonalne poczucie strachu.
Nerwowo spoglądam w dal,
jakby oczekując czyjegoś nadejścia.

I zjawia się.
Z każdą sekundą zbliża się coraz bardziej.
Kiedy mija paraliż mojego ciała,
cofam się, potykając o własne nogi.
Odwracam się gotowa do ucieczki.
Biegnę ile sił w nogach,
ale im szybsze kroki stawiam, tym bardziej mnie dogania.
Upadam. Moim ciałem wstrząsa szloch.
Czuję przejmujące zimno,
kiedy jej ramiona obejmują moje ciało.
Wyrywam się. Łapię rozpaczliwe oddechy,
gdy płuca zmieniają się w ciężki ołów.
Całymi garściami zgarniam popiół.
Chowam go w kieszeniach, połykam.

Ale ona jest sprytniejsza.
Jednym machnięciem ręki sprawia,
że zgliszcza znikają. Popiół wysypuje się z moich kieszeni.
Głaszcze mnie delikatnie,
ale ja odczuwam to jak pieszczotę ostrym nożem.

Kolejna zjawa nie jest już tak łagodna.
Szarpie mnie. Krzyczy, ale ja nie słyszę jej słów.
W jej osobie widzę wszystkich znanych mi ludzi.
Czy to możliwe, aby zjawili się właśnie teraz, właśnie w tym miejscu?
Nie chcę w to wierzyć, ale ostatecznie się poddaję.
Teraźniejszość i Przyszłość tryumfują.

"Wspólnymi siłami"

Wtem zjawia się postać
w czerń obleczona.
Krokiem dumnym przemierza
bezmiar oceanu ludzkiego.
Kościstą dłonią pieści lica,
głaszcze aksamit
kaskad spływających na ramiona.
Wsłuchuje się w tchnienie ostatnie
żywota niewinnego.

Bystrymi, zmrużonymi oczyma,
niczym sęp swej ofiary,
wyszukuje nowego kochanka,
który zatańczy z nią swój ostatni taniec.

Kłaniają się sobie.

Tragedia czai się tuż za zakrętem,
zazdrosna pannica!
Wychyla się nieśmiało.
Patrzy wpierw w otchłań bezdenną,
w oczy Śmierci.
Następnie, już śmielej, wyłania się
ze swego ukrycia
i podchodzi.
Najpierw jeden, mały krok.
I kolejny, i następny, i jeszcze jeden.
Teraz biegnie.

Już ma go, już prawie.
Lecz nic to!
Spojrzenie pełne wyższości,
pełne pogardy
trafia prosto w twarz Tragedii.
Biedna zgina się, kuli,
szepcząc błaga o wybaczenie.

A Śmierć,
łaskawa pani,
wyławia ją z morza, w którym ta tonąć zaczęła.
Tragedia, niepewna swej przyszłości,
chwyta się jeszcze,
dotyka dłoni ludzkich.
Onyksowa dama
przygarnia ją jednym gestem do siebie.
Nie przeciw sobie, lecz razem
wojować będą od teraz.